niedziela, 28 października 2012

Hiszpania. Galicja - nasz ostatni region w Hiszpanii.


Wjechaliśmy do Galisiji. Na najbardziej północno-zachodni skrawek Hiszpanii. I wiem już, że nie ma on nic wspólnego z naszą Galicją. Ta hiszpańska wymawia się (z grubsza) „galiszija”. Mieszkańcy są potomkami Celtów. Język galisjański jest oficjalnym językiem w tym rejonie. Jest bardziej podobny do portugalskiego niż do hiszpańskiego.
 
Do stanu miejscowych dróg nie można mieć zastrzeżeń. Czasami architektura drogowa nas zaskakuje, tak jak tu, widocznym mostem, a raczej jego pochylonymi przęsłami. Przy okazji odkryliśmy jedną prawidłowość. Otóż wiadomo, że autostrady w Hiszpanii są płatne i kampery raczej je unikają. Ale nie wszystkie autostrady! Płatne są tylko odcinki oznaczone na mapie drogowej dodatkową literką P. Na przykład odcinek AP8 jest płatny, ale A8 – nawet 100 km może być bezpłatny. Tymczasem od kilku dni psioczyliśmy na nasze nawigacje GPS, które czasami uparcie wysyłały nas na – naszym zdaniem – płatną autostradę.
 
Przejechaliśmy swój „dzienny limit” kilometrów i na noc stajemy w Ribadeo, a właściwie kilka kilometrów dalej, na parkingu „Plaży z Katedrami”. Po południu można jeszcze po niej spokojnie spacerować. Jest odpływ. Wchodzimy do różnych korytarzy, komór. Trzeba mieć jednak świadomość, o czym ostrzegają napisy przed wejściem na plażę, że w czasie przypływu, poziom wody podnosi się nawet o 4 metry ! Tymczasem spacerujemy tam, gdzie już nie długo pływać będą ryby lub inne stworzenia.

Na plaży jest wiele podobnych formacji skalnych. Najwyższe „katedry” mają do 30 metrów wysokości, a cały odcinek wybrzeża z plażami, o podobnym charakterze, liczy ponad 16 km długości. Wzdłuż plaż, na klifie biegnie szlak turystyczny, na przejście którego potrzeba prawie cały dzień czasu. W tym też miejscu zapadła decyzja, że ze względu na brak czasu, którego nam zaczyna brakować (!!!), musimy zrezygnować ze zwiedzenia dzikiego wybrzeża Costa da Morte. Tak, tak. I my mamy czas ograniczony. W maju musimy być przecież w Krakowie, aby wakacje spędzić z dziećmi.
 
Skręcamy więc w kierunku Lugo, otoczonego rzymskim murem, nad którym góruje ciekawa romańska katedra z XII wieku. Wzorowana jest ona na katedrze w Santiago, więc posiada w sobie kilka kaplic.
 
Jedna z nich jest szczególnie ciekawa. Wybudowana w roku 1726, posiada alabastrową figurę Nuestra Senora de los Ojos Grandes (Madonna o Wielkich Oczach). Potem już tylko nocny spacer po deptaku ………….. na rzymskich murach obronnych.
 
Kolejnego dnia jesteśmy w Santiago de Compostela. Trzecim co do ważności (po Jerozolimie i Rzymie) miejscem pielgrzymkowym chrześcijan. Niestety deszcz pada cały dzień, więc specjalnego uroku tego miejsca nie oddadzą te zdjęcia. Tutaj widzimy katedrę, cel wszystkich pielgrzymów. Rozmawialiśmy tu z Czechami (300 km piechotą), Rosjanami z USA (samolotem), Polakami (autokarem).
 
Trudno, deszcz nie deszcz. Sprawa „naszych Maurów” (w końcu jedziemy ich śladami) i tego miejsca dotyczy. Przed katedrą stała tutaj bazylika, która została zburzona przez Maurów. Przewodniki nie zgłębiają tego tematu, a my dopiero poznajemy związki Maurów i Półwyspu Iberyjskiego.
 
Tymczasem wewnątrz katedry zainteresowała mnie Botafumeiro, czyli wielka kadzielnica, „odpalana” w czasie ważnych mszy. Do jej obsługi i właściwego rozkołysania potrzeba aż 8 mężczyzn!
 
I jeszcze jedna atrakcja turystyczna. Drzwi do niebios. Niestety nic więcej nie wiemy na ich temat. Co znajduje się za nimi? Może ktoś nam podpowie?
 
W Santiago jest kilka znakomitych obiektów, które trzeba koniecznie zobaczyć. Położone są bardzo blisko siebie. Tu przykładowo kościół opactwa benedyktynów z XVI wieku.
 
Tymczasem do granicy portugalskiej zostało już tak niewiele. Kierujemy się na południe i zatrzymujemy w mieście Ourense. Najpierw zdziwienie. Skąd tu tyle kamperów? Dopiero po chwili dowiadujemy się, że są tu kąpieliska termalne, za free i do woli. Jeden dzień poświęcamy więc na wodolecznictwo.


 Drugi natomiast na zwiedzanie zabytków tego miasta. Katedry San Martin, która istniała już w tym miejscu w VI wieku. Potem zapewne Maurowie, a obecna budowla pochodzi z wieku XIII.

Potem most stary, to znaczy Puente Romano. Most zbudowany w 1230 roku, na fundamentach  (UWAGA !!!) mostu rzymskiego z II wieku. I wszystko to stoi, trzyma się i jest nadal eksploatowane ! Bez komentarza.
 
Potem idziemy na pobliski most Milenijny. Prawie nówka, z przed 20 lat. Ale ……… można go pokonać pieszo na dwa sposoby: klasycznie chodnikiem płaskim albo ścieżką po przęsłach. Kapitalne wrażenie.
 
I ostatnie hiszpańskie miasteczko, Verin. Właściwie to jego przedmieście Monterrei i średniowieczna twierdza, do której wjechaliśmy kamperem i w cieniu jej murów spędziliśmy dwa dni.
 
Z wielkiego piętnastowiecznego donżonu był wspaniały widok na okolicę.
 
Natomiast mnie zainteresował XIII wieczny kościół, z misternie rzeźbionym portalem i autentycznymi (!) elementami płaskorzeźb ściennych. Wszystkie wykonane przed 750 laty. Niesamowite odczucie w czasie zwiedzania takiego oryginalnego zabytku. 
Jutro wjeżdżamy do Portugalii.

środa, 24 października 2012

Hiszpania. Asturia i Kantabria. Czyli góry i morze.


     Jedziemy dalej na zachód, ciągle wzdłuż wybrzeża. Kolejny punkt postoju wybieramy tuż za naskalnymi malowidłami. W miasteczku Santillana del Mar. Dla wielu fanów  Hiszpanii, jest to najładniejsze miasteczko tego kraju. Zaskoczyło nas to stwierdzenie. Chcemy osobiście się o tym przekonać. O Santillana wiemy tylko tyle, że jest to zabytkowy zespół domów z XV do XVIII wieku. Są tu dwa duże parkingi, które obsługują spore ilości samochodów i autokarów. Do zwiedzenia mamy około 10 ulic, na długości kilkuset metrów.
Ale to co jest w środku, jest czymś niespotykanym. Zachowane w czystej formie architektonicznej zabudowania, bez jakiejkolwiek naleciałości współczesnych. Do tego mieliśmy szczęście, że jesteśmy tu późnym popołudniem. Gdy światło słoneczne jest już ciepłe i plastyczne. Prawie jak w Toskanii!

Oto kilka ujęć z Santillany.
 
ESP, Santillana del Mer, mały domek.

 
Najpierw mały domek, bez stojących przed nim samochodów. To już jest dziwne, tym bardziej, że wszystkie domy są tu zamieszkałe.
 
ESP, Santillana del Mer, wejście do kolegiaty.
 

Miasto było budowane wokół dwunastowiecznej kolegiaty św. Juliany. Zauroczyły mnie drzwi wejściowe do tej świątyni.
 
ESP, Santillana del Mer, Palacio de los Velarde.
 

Jeden z pałaców w tym miasteczku – Pałac Velarde.
 
ESP, Santillana del Mer, krużganki w XII w kościele.
 

Potem zwiedzamy muzeum Kolegiaty. Dziedziniec otoczony krużgankami. Pod nimi kamienne eksponaty: sarkofagi kamienne, płyty nagrobne, krzyże marmurowe, groby dostojników kościelnych. W samym kościele jest grób miejscowej męczennicy, świętej Juliany.
 
ESP, Santillana del Mer, waska uliczka
 

I jeszcze jedna uliczka tego małego miasteczka. Zwróćmy uwagę na nawierzchnię ulicy. Partery prawie wszystkich domów wykorzystane są na sklepy z pamiątkami albo gastronomię. Ale wszystko z dużym gustem. Mamy też muzeum tortur i dwa muzea kościelne. Jednak tych nie zwiedzamy, gdyż czas znaleźć jakieś miejsce postojowe na noc.

Tak jadąc kilometrami „do przodu”, myszkując tu i tam, w poszukiwaniu miejsca na nocleg, zobaczyliśmy na plaży jakiegoś miasteczka stojące kampery. Było już szaro, więc dołączamy do tej grupy. I to był przysłowiowy strzał. Okazało się, że jesteśmy w Camillas. Mały, portowy kurort. Ładna plaża. Woda pitna do dyspozycji. Można kaperować i dni kilka. Ale gdy następnego dnia, w ramach poszukiwania pieczywa na śniadanie, odwiedziłem miejscową informację turystyczną to ………….. zostaliśmy tu jeszcze dwa kolejne dni. Okazało się bowiem, że pod koniec XIX wieku żył sobie tu markiz o nazwisku Lopez y Lopez. Ponieważ miał pieniądze spore i słabość do architektury, więc w tym małym miasteczku postawił kilkanaście niesamowitych budowli. Ale nie takich ……… nijakich. Do wszystkich bowiem zaangażował twórców z Barcelony, gdzie w tym czasie rozwinął się lokalny odłam secesji, podkreślający nacjonalizm kataloński. Czyli mówiąc inaczej, przez kilkadziesiąt lat projektowano rzeczy niespotykana gdzie indziej ! Oto tego efekty.
 
ESP, Comillas, szlakiem modernistów, brama cmentarna.
 

Wydawało by się, co można wymyśleć w temacie cmentarza? Otóż można. To brama wejściowa na cmentarz w Camillas, z 1893 roku.
 
ESP, Comillas, szlakiem modernistów, nagrobek na cmantarzu.
 

Czy nagrobek musi być byle jaki? Okazuje się, że może być prawdziwym dziełem sztuki.
 
ESP, Comillas, Palacio de Sobrellano,
czasami król Hiszpanii tu bywał.
 
 
Pałac Sobrellano z 1888 roku. Siedziba markiza. To tylko niektóre obiekty postawione przez tego człowieka. Do tego trzeba dodać pałac jego matki, siedzibę Uniwersytetu, pomniki, fontanny i ……………….. jeden cały dzień musimy przeznaczyć na zwiedzenie ich wszystkich.
 
ESP, Comillas, spacer w niedzielny poranek.
 

Tymczasem same miasteczko też nie jest pozbawione uroku. I to wszystko zobaczyliśmy po nikąd – przez przypadek.



ESP, Comillas, widok na miasto przez zatokę
 

Był nawet czas mały rajd rowerowy i spojrzenie na Comillas z innej strony. Urokliwe miejsce.
ESP, San Vicente de la Barquera, kampery w rybackim porcie.
 

Kolejne miejsce na nocleg też znajdujemy na zasadzie – bo „tu stoją kampery”. Okazało się, że jest to miasteczko o dość długiej nazwie: San Vincente de la Barquera.
 
ESP, San Vicente de la Barquera, wnętrze kościoła Iglesia
de Nuestra Senora de Los Angeles z XIII wieku
 
Rano znowu informacja turystyczna i spacer do trzynastowiecznego kościoła (wstęp płatny) Nuestra Senora de Los Angeles. Tajemnicze gotycko-romańskie wnętrze i ..........
 
ESP San Vicente de la Barquera, podłoga w kościele Senora de Los Angeles
 
Rzecz, której nie widziałem do tej pory, w takich kościołach. Drewniana podłoga !

A gdzie góry, o których wspomniałem na wstępie? Otóż towarzyszą nam od dni kilku. Cały czas widzimy je, po swojej lewej stronie. Góry wysokie jak Tatry, ale prawie nie uczęszczane przez turystów. Szkoda, że czas nas goni. Jeszcze tyle drogi przed nami !!!

poniedziałek, 15 października 2012

Hiszpania - w kraju Basków

...... czyli wjeżdżamy do Hiszpanii. No już najwyższy czas ku temu. Choć północna Hiszpania miała być tylko etapem, w naszej podróży "Śladami Maurów", to jednak po dokładniejszym przeczytaniu przewodnika, a dokładnie przewodnika wydawnictwa "Wiedzy i Życia", nasze plany uległy korekcie.
W tym miejscu muszę pochwalić wydawnictwo Hachette Polska za kawał dobrej roboty. Przez naście lat podróżowania, nigdy nie wyjeżdżaliśmy nieprzygotowani merytorycznie. Na naszej domowej półce goszczą "przedstawiciele", chyba wszystkich polskich przewodników. Tegoroczny wniosek jest jednak tylko jeden. Skoro przygotowujemy duży wyjazd - nie oszczędzajmy na byle jakich przewodnikach, których czasami autorzy nie byli nawet w opisywanych miejscach !
Wracajmy na szlak.

ESP Hondarribia i miejsce postojowe dla kamperów.

W Hiszpanii zatrzymujemy się na 3 dni w małym, ale uroczym miasteczku Hondarribia. Będzie to też nasz pierwszy kontakt z Baskami. Ponadto jest tutaj fajne miejsce na postawienie kampera. W towarzystwie kilkunastu innyich, tego typu pojazdów. Głównie z Niemiec, Anglii, Holandii, Francji. O Polakach możemy jak na razie zapomnieć. W pobliżu jest woda, do plaży trzeba niestety przejść około ..... 100 metrów. Krzystam więc z kąpieli morskich "codnia".

ESP Hondarribia, część współczesna.

Pierwsze wrażenie jest dość neutralne. Małe portowe miasteczko, po sezonie. Dopiero po pierwszym spacerze można dostrzec jego uroki. Typową dla kraju Basków architekturę domów, no i ciekawą starówkę.

Uliczka starego miasta.

Stare miasto ma XV wieczny rodowód. Najstarsze budynki posiadają na frontowej ścianie duże tarcze herbowe.
 
Domy przy Placu Arma.
 
Przy głównym placu starego miasta stoi kilkanaście kolorowych budynków. Na parterze małe tawerny, bary, restauracyjki. Można zyskać duże uznanie Basków, gdy powiemy na powitanie, nie hiszpańskie "ola", ale baskijskie "kajiso". Mogę też dodać, że w dobrym tonie jest nauczyć się kilkunastu podstawowych słów w języku kraju, który odwiedzamy. Totalnie bez sensu jest namiętne wypytywanie Francuzów, czy mówią po angielsku. Podobnie Litwinów, czy mówią po polsku?
 
Gipuzkoa Plaza nocą.
 
 Nocny spacer po mieście sprawia dużo frajdy. Ciekawe podświetlenie, spokój, cisza, prawie puste lokale. Kawa 1 EUR, a do tego hasło dostępu do "zony WiFi". Tych kilka luźniejszych dni, pozwoliło nam złapać swój rytm podróżowania.
Zgodnie z przykazaniami mojego idola, od czasu podróży na Kretę, greckiego pisarza Kazantzakisa - ruszamy dalej, wzdłuż Zatoki Baskijskiej.
 
ESP Miasteczka Castro Urdiales.

 Na moment zatrzymaliśmy się w małym portowym miesteczku Castro Urdiales, gdzie na małym przylądku stoją koło siebie kościół Santa Maria (wielkości sporej katedry!) i zamek templariuszy.

Laredo. Nasz nocleg na plaży.

Kolejny punkt etapowy w Laredo. To już Kantabria, a same miasto znane jest z długiej plaży. Choć tej nocy trochę przesadziliśmy. Dookoła żywej duszy - to w naszym przypadku normalne. Jednak szumiące fale dały nam nieźle popalić. Na razie mamy dość tej morskiej egzotyki.

 
Laredo. Kościół Asuncion.
 
W mieście zwiedzamy ciekawy kościół i spacerujemy po starej części miasta. Ale nawet odwiedziny w miejscowej informacji turystycznej (paraktykuję to prawie na każdym etapie naszych podróży - krajowych i zagranicznych) nie powodują dłuższego zainteresowania tym kantabryjskim miasteczkiem.

Altamira.
 
To zdjęcie tylko sygnalizuje, że byliśmy tam. Wewnątrz nie było szansy na wykonanie jakiegokolwiek zdjęcia! Samo muzeum, to ............ Kaplica Sykstyńska pleolitu. To właśnie tu, pod koniec XIX wieku przypadkowo odkryto dzisiątki naskalnych malowideł, z których najstarsze pochodzą z przed ponad 15 000 lat !! To turystyczna perełka tego regionu. Kilka godzin spędzonych w muzeum wartych tego było.
 





piątek, 12 października 2012

Jeszcze trochę Francji


Pewnego dnia, wspólnie z załogą „papamila”, pojechaliśmy serwisować swoje kampery. Dla niewtajemniczonych – co kilka dni kampera trzeba napełnić czystą wodą, a ścieki zrzucić w specjalnie wyznaczonych miejscach. Tak, specjalnie wyznaczonych we Francji, bo w Polsce to …….. ? Wróćmy jednak do właściwego wątku. We Francji co kilkanaście kilometrów można spotkać specjalny znak, informujący o takiej strefie serwisowej dla kamperów. Oporządziliśmy swoje kampery w małej miejscowości Locmine. Potem pokręciliśmy się trochę po tym uroczym miasteczku.

 
 I tu mała niespodzianka. W centrum spotkaliśmy ruiny kościoła, a właściwie samą fasadę, do której dobudowano nowoczesny kościół. I wszystko to udało się połączyć w interesujący obiekt sakralny. Fajne wrażenie.
 
 
 Na czas weekendu, nasi uroczy bretońscy gospodarze, zabrali nas da swoją ulubiona plażę Plouharnel nad Atlantykiem. Oczywiście wieczory spędzaliśmy tak, jak tradycja karawaningowa nakazuje – przy butelce (…kach) francuskiego wina.

 
 Tymczasem o poranku obudził nas donośny głos Jacka, który zakomunikował, że „morze odeszło” i czas ruszyć na zbiory owoców . Fajne to wrażenie, gdy spaceruje się po dnie czegoś, co jeszcze kilka godzin wcześniej było zalane, do wysokości kilku metrów, wodą ! Wokół widać było wielu innych poszukiwaczy morskich żyjątek.

 
 Grupa pozostała kilkaset metrów od brzegu i po odpowiednim szkoleniu, zaczęli szukać owoców morza. Głupio tak kupować w sklepie rzeczy, którymi obdarowuje nas natura ! Mogę zapewnić, że kolacja tego dnia była wyśmienita.

 
 Choć osobiście nie poddałem się pierwotnemu instynktowi zbieractwa. Ruszyłem ze swoim HS 30 EXR, „na ptaszki”. Jak na razie wydaje mi się, że ten model aparatu Fuji, jest idealny do wykorzystywania w czasie podróży. Aby spotkać morskie ptaki, trzeba było jeszcze z kilometr iść w głąb oceanui.

 
 W ostatni dzień pobytu w Bretanii popedałowałem trochę po okolicy miasteczka Quiberon. To tutejsze okolicę noszą nazwę „dzikiego wybrzeża”. W większości wygląda ono rzeczywiście nieprzystępnie. Za to miejsc spacerowych, ścieżek rowerowych, czy też plenerów fotograficznych, jest tu w nadmiarze.

 
 I nadszedł czas aby ruszyć dalej. Dziękujemy Murielle i Jackowi, za serdeczne przyjęcie na bretońskiej ziemi. Za pokazanie kawałka Francji, jakiej nie pokazują żadne przewodniki. Myślę, że niedługo zobaczymy się gdzieś „na szlaku”, bo dusza w Was pokrewna – mało gawędzenia o karawaningu, a dużo podróżowania.

 
 Tymczasem kolejną noc spędziliśmy w portowym mieście La Rochelle. To jeden z najważniejszych ośrodków żeglarskich we Francji. Wieczorem udało mi się jeszcze „ustrzelić” wejście do portu.


 Rano, w ramach zaprawy porannej, pobiegłem zobaczyć baseny portowe. Wszystkie pełne jachtów. Z zazdrością patrzyłem na żeglarzy, którzy jeszcze senni, kręcili się po swoich jachtach pełnomorskich. Dla niektórych, był to chyba jedyny dom. Nawet rowery mieli na pokładzie.

 
Kolejny dzień kończymy u stóp Pirenejów, w Lourdes. Za namową „papamila”, zboczyliśmy trochę ze swojej zaplanowanej trasy. Co tam ? Karawaningowe plany można korygować na bieżąco. W Lourdes przyglądamy się nocnej procesji ze świecami. Słychać dookoła polską mowę. To najczęściej autokarowi pielgrzymi. O poranku jeszcze spacer po sanktuarium i kierunek Hiszpania. Papamila popędził już wcześniej na południe. Ma ograniczony budżet – czasowy.

niedziela, 7 października 2012

Francja. Bretonia 2

                            Winny jestem zaległego wyjaśnienia. Megality, to pionowo ustawione kamienie. Najczęściej o wysokości jednego metra. Choć są i kilkumetrowe. Są też ustawione w kształcie stołu. Wtedy nazywają się dolmenami. Okolice miasteczka Carnac, to największe skupisko tych wielotonowych kamieni, ustawionych w równych rzędach. Jeśli dodam, że ich wiek wynosi od 2 do 5 tysięcy lat przed naszą erą, jest ich w całej Bretanii około 4 tysiące  i do chwili obecnej …………….. nie wiadomo, do czego one służyły –
to mamy cały obraz tajemnicy kultury megalitycznej.
 
Jedziemy dalej.
 


        Powłóczyliśmy się trochę po bretońskich plażach.
   Najpierw Coute Sauvage, czyli „dzikie wybrzeże”, położone obok miejscowości Quiberon. Tutaj po raz pierwszy zobaczyliśmy jak wygląda nauka surfowania na falach. Takich malutkich, do metra wysokości. Również tutaj, w czasie odpływu (dwa razy na dobę), ocean cofa się i wtedy można ruszyć na zbiory darów morza.
 
            W rejonie Quiberon zbieraliśmy mule (małże). To takie morskie żyjątka, w czarnych skorupkach. Wieczorem, w domu naszych przyjaciół, była suta kolacja.
  
         Tak wyglądał stół. W dużym skrócie: mule jemy ugotowane, wykorzystując  ich płaskie muszle jak szczypce. Krewetki, również najpierw gotujemy, a przed połknięciem każdy obiera je ze skorupki i odrywa główkę. Ostrygi jemy na surowo. Najpierw specjalnym nożem otwieramy skorupę (ktoś musi nam najpierw pokazać, jak to należy robić !). Potem polewamy ostrygę cytryną i  połykamy w całości. Nie należy patrzeć ostrydze w oczy.  To teraz wiemy, dlaczego taką kolacje trzeba popijać sporą ilością wina. Co do kraba, to przyznam się, że jego mięso nie przypadło mi do gustu. Może to już z przesytu darów morza ?
 

                  Kolejnego dnia zwiedzaliśmy miasteczko Sainte-Anne d'Auray. Słynne jest ono z ………….. babci Jezusa. Miała ona na imię Anna i objawiała się, przed wiekami,  jednemu z okolicznych mieszkańców, udzielając rad – jak żyć. Od tej pory Anna uważana jest za protoplastkę wszystkich Bretonów, a na jej cześć wybudowano bazylikę. Odwiedzał to miejsce również Jan Paweł II.
 
 

Kolejne bretońskie miasteczko to Vannes – stolica nieustraszonych żeglarzy – Wenetów. Tutaj podobały nam się dwie rzeczy: Vieux Lavoirs, czyli pralnia zbudowana nad brzegiem rzeki, z platformą dla praczek oraz ogrody kwiatowe, które urządzono, w zbędnej w XX wieku, fosie.
 

Potem stary Bretończyk Jacek pokazał nam, jak miejscowi kochają kampery. Średnio co 5 spotykany pojazd to kamper. Nawet na zakupy potrafią jeździć tym pojazdem. Bretończycy nie odbywają dalekich podróży. Wystarczy im ich wybrzeże i dziesiątki miejsc postojowych. Potem już tylko wielogodzinne dyskusje o wyposażeniu kamperowym.
 

Na Ria d'Etel, piaszczystej plaży widzieliśmy cmentarzysko drewnianych łodzi i statków rybackich. Niesamowite wrażenie.
 
         Teraz coś dla wnuczki Justynki, która nie chciała uwierzyć, że we Francji wielbłądy mieszkają koło kościoła ! Tak jest w Remungol, a jak było naprawdę ? To opowiemy, jak wrócimy do Krakowa.
       
 
            Potem dołączyła do nas polska załoga (2+1) „papamila” z Trójmiasta. Jadę do Portugalii, więc kilka dni spędzimy zapewne razem.
 

Kamperem przez świat. Irak 2021

             Matko Boska! Krzyknąłem, gdy zobaczyłem swoje zaległości w prowadzeniu PPP (praktycznych porad podróżników) na naszym blogu. Gd...