poniedziałek, 16 grudnia 2013

Śladami Maurów - FILMOTEKA

           Minęło kilka miesięcy od zakończenia naszej karawaningowej podróży po Afryce Zachodniej. Tyle samo czasu upłynęło, od ostatniego wpisu na bloga.
           Wszystko przez to video, a dokładnie przez 26 godzin materiału filmowego, przywiezionego z naszego wyjazdu. Mówiąc krótko, przez czas nieobecności bawiłem się w Spielberga. Montowałem kilka wersji filmów, a to dla siebie (dłuuuuugie godziny), a to dla znajomych (nikt przecież nie wytrzyma dłużej niż godzinę przed telewizorem) i w końcu do sieci, gdzie kilka minut oglądania, to aż za dużo !
          Oto więc moja produkcja, na razie z Europy i Afryki. Droga powrotna ukaże się zapewne po Nowym Roku.
          Nie zapomniałem też o pewnym kompedium wiedzy dla wyjeżdżających naszym śladem. Ukaże się już niedługo, a zdopingowały mnie do tego różne bzdety, jaki ludzie wypisują, czasami po kilkudniowym pobycie na Czarnym Lądzie.


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
UWAGA: Materiał filmowy będzie na bieżąco aktualizowany o nowe klipy, z naszej drogi powrotnej (Hiszpania, Prowansja).
Miłego oglądania. Wszelkie uwagi mile widziane.

wtorek, 18 czerwca 2013

Francja. Prowansja -> Kraków

       Pomału kończymy swoją przygodę "z Maurami". Jeszcze kilka dni zostało do ukończenia ośmiomiesięcznej podróży kamperem. Podróży po Europie i Afryce. Podróży, która miała kilka celów.
Ten najbardziej górnolotny, to szukanie śladów Maurów, czyli muzułmanów z Afryki północnej. Temat skrywany? Zapomniany? Niechciany, no bo jak to - muzułmanie w Europie?
Chrześcijańskiej Europie?
Tak, byli tutaj, a dokładnie na Półwyspie Pirenejskim i wnieśli olbrzymi wkład w rozwój kultury, sztuki, architektury.
Nie można tego pomijać i wstydzić się.
       Drugim celem było sprawdzenie możliwości uprawiania karawaningu, przez wiele miesięcy. W tym możliwość spędzania zimy na południu Portugalii lub w Afryce.
       Cele, które sobie założyliśmy przed wyjazdem, zostały osiągnięte.
Więc w te ostatnie kilka dni, możemy już nieco zwolnić tempo.
Z Prowansji obrać kierunek na Kraków. 
Ale po drodze ........

       Ostatnio mało było zdjęć miejsc, gdzie się zatrzymyjemy na noc. Oto jedno z nich. Dokładnie mówiąc, jest to jedno z trzech miejsc, wyznaczonych dla kamperów, koło małej miejscowości Gordes. Z tymi "rzeczami" nikt nie pobije Francuzów. W całym kraju ponad 3 tysiące miejsc do postawienia kamera ! Raj na ziemi. I to pomimo tego, że francuscy kamperowcy są ........, jeszcze na ten temat napiszemy.

     Natomiast tak wygląda punkt obsługi kampera. Tak wygląda za granicą, bo w Polsce można je policzyć na palcach. To tutaj, za darmo, lub za kilka euro, zatankujemy wodę, dokonamy zrzutu nieczystości, toalety, a nawet doładujemy akumulator.

               Oto prowansalskie miasteczko (wioska?) Gordes. Trzeba coś dodawać? Ten widok powala. I oczywiście jest modny. Tu wypada być. Tu wypada być Francuzom z grubym portfelem. To takie górskie St.Tropez. Nigdy nie widziałem, w ciągu kilku godzin, tylu Porsche, Ferrari i innych nieznanych mi marek.

       My jednak nie przyjechaliśmy tu oglądać samochody. Ciekawsze były domy, jakie buduje się w tym rejonie od setek lat, a które nawet obecnie bywają zamieszkałe. Takie domy nazywają się borie.
       Muszę jeszcze o czymś dodać. Przed momentem wpadł mi w ręce, no raczej w oko, wpis internetowy polskiego karawaningowca. Wyjechał właśnie do odległego kraju. Zastrzega się, że w jego relacji nie będzie nic przewodnikowego, że unika muzeów jak diabeł święconej wody, żadnych wytworów ludzi - tylko natura. No i zaczął się reportaż: ta droga jest dziurawa, w dużych miastach są korki, a na stacjach samoobsługowych jest tańsze paliwo, niż na stacjach z obsługą. Bez komentarza.

        Aby nie było tak szaro, jak z polskim karawaningiem internetowym, popatrzmy na ciekawe okolicę wioski Roussillon. Kamieniołomy ochry. Jeden z wielu w tym rejonie. W sumie jest kilkanaście odcieni tego minerału, a stosowało się go (już tysiące lat temu) i stosuje nadal, jako brawnika do farb, ceramiki i w kosmetyce.
       Skoro tyle barwnika dookoła, trudno się dziwić, że domy w Roussillon są bajecznie kolorowe.

       Na krótko, na zbyt krótko, zatrzymaliśmy się w cudownej wiosce Tourtour. Wiosce, która reklamuje się jako "wioska w niebie". Położona na wzgórzu, z dala od tras turystycznych. To było to, czego oczekiwaliśmy od Prowansji. Ten magiczny klimat, koloryt, uśmiech mieszkańców.
To dodam jeszcze tyle, że każda, nawet mała wioska we Francji, chce być zapamiętana jako coś ciekawego, intrygującego turystę: wioska kwiatów, miasto papieży, a w Polsce?
Nie przegapisz przekroczenia granicy, bo u nas po tablicy z nazwą miejscowości jest kolejna: UWAGA FOTORADAR. Komedia.

        Popatrzmy na kilka klimatów, jakie oferuje nam "wioska w niebie".

       Myślę, że każdy miłośnik fotografii miał by tu dużo do roboty. Przy okazji, jak już o fotografii mowa zauważyłem, że zarówno Prowansja, jak i Toskania leżą na tej samej szerokości geograficznej. Może dlatego i tu i tu jest wspaniałe światło do zdjęć i filmów?
Ma ktoś podobne odczucie?

         Na kilka godzin wpadamy do St.Tropez. Tu mogłem zrobić tylko fotki bajecznie drogich pojazdów, jachtów i restauracji. Oaza próżności.

       Na koniec brama do Prowansji, czyli miasto Sisteron. W czasie zwiedzania twierdzy, jakiś żołdak nakrzyczał na mnie - ze wzajemnością, Nawiasem mówiąc, to tu był więziony przyszły król Polski: Jan Kazimierz Waza.

         Tak z cytadeli w Sisteron wygląda Rocher de la Baume. Jedno z bardziej znanych miejsc wspinaczkowych w tym rejonie Francji.

     Opuszczamy Francję, niemieckimi autostradami jedziemy w deszczu. Słyszymy, że Dunaj zagraża wylaniem. Tymczasem wjeżdżamy do Austrii i ...............  robimy jedno z dziwniejszych zdjęć. To to na zdjęciu, to na 100% rzeka Dunaj. Takie byle co!
W Austrii mamy dwie zaprzyjaźnione rodziny globtroterów: w Linzu i Lienzu.
Tym razem gościliśmy w Linzu.

       U patronów naszej podróży - Doroty i Sławka. Zgotowali nam niesamowicie miłe powitanie. No cóż, prawda jest taka, że trzeba mieć w duszy coś, co popycha cię w świat. Nie ważne czym. Kamperem, samolotem, samochodem czy rowerem? Ważne, że przygotowujesz swoją podróż, sensownie ją odbywasz, jesteś otwarty na innych ludzi. I tylko wtedy zrozumiesz innego wędrowcę.
        Z takich wędrówek wracasz zawsze bogatszy o wielu znajomych, a takie znajomości i przyjaźnie trwają całe dziesiątki lat, a bywa, że są przekazywane z pokolenia na pokolenie.
    
 Nasz wyjazd dobiegł końca.
         Zwyczajowo, jak co roku, robimy swoim powrotem niespodziankę pewnej siedmiolatce i zajeżdżamy kamperem pod szkołę podstawową. Przed "wydaniem dziecka" Pani wychowawczyni upewniła się tylko, czy to my jesteśmy tymi dziadkami, o których się tyle nasłuchała, że podróżują po Afryce? Po powitaniu z Justą, nie mogła mieć już żadnej wątpliwości. :-)

I to było by na tyle.
Podsumowanie jeszcze będzie.
Na spokojnie podzielimy się jeszcze swoimi doświadczeniami.
Może komuś się przydadzą?
          Tymczasem wybaczcie - wakacje "za pasem", a nas już ciągnie na trasę.
Choć na kilka tygodni, choć na Chalkidiki.
Więc o tym też będzie na blogu.

wtorek, 11 czerwca 2013

Francja. Prowansja cz.1

       Pireneje pokonujemy "sami i w samotności". Późnym popołudniem, przy prawie zerowym ruchu drogowym. Boczną drogą, z dala od "autostrady słońca", która prowadzi wzdłuż różnych costa ......, brzegiem Morza Śródziemnego. 
Po drugiej stronie gór zjeżdżamy wprost do małego miasteczka Prats-de-Mollo-la-Preste. Dookoła spokój, cisza. Bez tłumu turystów, można spacerować labiryntem wąskich, brukowanych uliczek.
Zabytków nie ma tu za dużo.


   
        Naszą uwagę zwróciłą kaplica świętej Justyny, ze współczesnymi malowidłami ściennymi.
No, ale Pireneje to jeszcze nie Prowansja. Prowansja zaczyna się jakieś 200 kilometrów dalej.



        Od miasta Aigues-Mortes. Miasto otoczome jest dobrze zachowanymi murami obronnymi, dziesięcioma bramami i sześcioma basztami. I to tyle.


   
         No może jeszcze jedna ciekawostka. Co pewien czas, z murów obronnych wystają takie dziwne konstrukcje. To po prostu ........... latryny. I to z nawet z małym okienkiem, w stronę nieprzyjaciela skierowanym!

     
         Kolejne dwa dni spędziliśmy na terenie wielkiego gospodarstwa (?) Mejanes. Mogą się tu zatrzymywać kampery, choć nazwa "gospodarstwo" jest trochę mylące. Całość położona jest na terenie rezerwatu Camargue. Największego mokradła w Europie. Wokół jeziora, słone błota, pastwiska. Gospodarstwo Mejanes to hodowla koni. Gatunku, który występuje tylko na tych terenach. Hodowla czarnych byków, które sprzedawane są do Hiszpanii.
Na zdjęciu widać fragment prywatnej areny do walki byków. No cóż, gdzieś trzeba testować swój produkt. O takich drobnostkach jak restauracja, kolejka wąskotorowa, lądowisko dla helikopterów, nie będe wspominał. Ot, normalne gospodarstwo rolne.


  
        Camargue, to wspaniałe miejsce do wypraw rowerowych. W czasie jednej wycieczki zobaczyłem tabor, taki trochę nowoczesny. Dwa wozy, jeden konik, jakieś kozy, pieski. Młodzieńcy łowili ryby w pobliskiej rzece. Brodaty ojciec rodziny rozpalał ognisko. Sielanka.


 
         Potem skupiłem się na znalezieniu siedlisk flamingów różowych. W czasie naszej podróży, kilkakrotnie próbowałęm "podejść" te płochliwe ptaki. Nawet na terenie Afryki, a tu taka okazja! Siedlisko kilkunastu tysięcy par. Dopiero wieczorem udało się. Zlatywały stadami i pojedynczo, na nocleg. Trochę już ciemnawo, więc zdjęcie byle jaki. Za to widok tej "pokraki" w locie - bezcenny.


    
        Kolejny nasz etap to Arles. Niestety w deszczu. Samo misato słynie głównie z rzymskich zabytków, choć założyli je jeszcze wcześniej Grecy. Ruiny teatru. Amfiteatr, czy też podziemia zwane kryptoportykiem - wypada zobaczyć. Podróżując kamperem można się zatrzymać koło muzeum de l`Arles Antique. Trafiliśmy tam akurat na wystawę rzeźby francuskiego impresjonisty Rodina. To prawdziwa uczta! Ale Arles to nie tylko Rzym. Jest tu sporo późniejszych zabytków. Jak choć by, widoczny na zdjęciu, klasztor St.Trophime, a dokładnie to jego krużganki.


      
        Z Arles ruszamy w kierunku Awinion. Po drodze, mamy jednak kilka ciekawostek do zobaczenia. Wiatrak Daudeta. Najsłynniejsze miejsce związane z literaturą francuską. To miejsce opisywał w swoich książkach prowansalczyk - Alphonso Daudet.


    
        W miasteczku Les-Baux-de-Provence zwiedzamy najbardziej widowiskowe zamczysko Prowansji. Ale widzimy tu również zupełnie zjawiskowe .......... parapety okienne, w starych domach.
I ciągle jesteśmy pod wrażeniem "Francji życzliwej kamperom". Nie ma problemu z noclegiem, uzupełnieniem wody, czy też zrzutem nieczystości. Raj na ziemi!


     
        Teraz będzie coś o sztuce. Wieeeeelkiej sztuce. Bo skoro jeździmy po Prowansji, to trudno sobie wyobrazić, że nie natykamy się na ślady Picassa, Cezanna, Renoira, czy też van Gogha. No właśnie, Vincent van Gogh. Gdy przebywał w szpitalu, w St.Remy - po odcięciu sobie ucha, to wielokrotnie wychodził na spacery, w czasie których malował swoje obrazy. Dzięki temu. mamy bardzo oryginalną ścieżkę edukacyjną. Ustawione są tu tablicę z reprodukcjami i opisami poszczególnych obrazów artysty. Choć przez ponad 120 lat, wiele się zmienić tu musiało.


       
        Kolejny (deszczowy) dzień spędzamy w Tarascon. Nocujemy w cieniu bajkowego zamku, twierdzy prowansalskiego króla Rene Dobrego. Wypada chyba w tym miejscu wspomnieć, że aż do XV wieku, (miasto Nicea aż do roku 1860 roku (!)) Prowansja była samodzielnym krajem. Tak, tak - nie było tu Francji. Przez wieki Prowansji było bliżej do królestwa Włoch, niż do Paryża. Te różnice w charakterze mieszkańców można i w dzisiejszych czasach dostrzec.


    
        Będąc w Tarascon, nie można pominąć pomnika Tarasque. Potwora, któy przed wiekami terroryzował mieszkańców miasta. Gdyby nie święta Marta - jej grób znajduje się w pobliskiej kolegiacie - to nie wiadomo, co by to było ?!?


     
        Kilka kilometrów przed Awinion, leży ciekawe miasteczko Barbentane. Osoby z dworu papieskiego budowały tutaj swoje domy. Całę stare miasto jest ciekawe, ale chyba najciekawszy jest renesansowy dom La Maison des Chevaliers z 1133 roku. Tak starego domu mieszkalnego, jeszcze w życiu nie spotkaliśmy.


    
        Teraz czas na Awinion (Avignon). Fascynującego miasta południowej Francji. W czternastym wieku, gdy w Rzymie "nie dało się już żyć", dwór papieski przenosi się do Francji. Wybudowany zostaje potężny pałac papieski, w którym urzęduje siedmiu kolejnych papieży (Francuzów).Obok pałacu wybudowano, nie mniej potężną, katedrę Notre-Dame-des-Doms.


       
        Opis Awinion był by niepełny, gdyby nie wspomnieć o sławetnym moście St.Benezet. Rozsławiony przez francuską piosenkę Sur le Pont d`Avignon. U nas reklamę zrobił mu Kamil Baczyński, Ewa Demarczyk, czy też całkiem współczesne teledyski.
Tymczasem my mamy, mówiąc delikatnie, mieszane uczucia. Bo:
- most nie jest wcale mostem, skoro sięga zaledwie do połowy rzeki
- budwę rozpoczął pastuszek Benezet (zdolna bestia) i to w 1177 roku
Choć trzeba przyznać, że piosenka francuska o moście i utwór Ewy Demarczyk są kapitalne!


poniedziałek, 3 czerwca 2013

Hiszpania cz.2. Droga powrotna.



       Chciał bym się zatrzymać jeszcze na moment w Grenadzie. Zauroczyło nas to miasto. Ale z tym zatrzymaniem to nie było już tak łatwo. Piękny parking, przeznaczony tylko dla karawaningowców, kosztuje prawie 20 EUR za dobę ! Trochę to dużo. Na szczęście, w tak dużym mieście, są zawsze miejsca alternatywne do zatrzymania się. I na takowych miejscach stoimy.
       W czasie swojej dotychczasowej podróży tylko jeden raz, w okresie Świąt Bożego Narodzenia, korzystaliśmy z kempingu. Od wielu lat bowiem, preferujemy postoje wśród miejscowej ludności, co pozwala nam lepiej poznać miejsca, regiony, czy też kraje.
          Wracajmy do Grenady. Grenada, to nie tylko wspaniała Alhambra. To również Albaicin, dzielnica mieszkaniowa położona u podnóża pałaców. Założona przez arabskich uchodźców w XIII wieku.
Przed wiekami było tutaj kilkadziesiąt meczetów, które zastąpiono ...... kościołami.
Oto kilka z nich, które spotkałem w czasie kilkugodzinnej jazdy rowerem po starych uliczkach.

Gotycka katedra z wieku XVI. Wciśnięta między inne zabudowania. Nawet dobre zdjęcie trudno jej wykonać.

Wspaniały portal (czyli obramowanie drzwi wejściowych) kościoła Santa Ana. Kościół oczywiście z wieku ..... XVI.

I jeszcze jeden ciekawy kościół. Iglesja del Salvador. Utrzymano w nim kilka elementów z meczetu, który stał w tym miejscu.
     Po trzech dniach opuszczamy Grenadę. Na naszej prywatnej liście rankingowej dajemy jej numer "jeden" - w kategorii dużych miast hiszpańskich. Tych które widzieliśmy, a widzieliśmy tak niewiele.
Ruszamy dalej. Do Guadix.

     Oto Guadix w trzech planach. Na planie pierwszym fragment największego placu postojowego dla kamperów. Oceniam go na tysiąc pojazdów turystycznych! Plan drugi to katedra, którą budowano ponad 200 lat. No i plan trzeci, na którym widzimy ośnieżone szczyty gór Sierra Nevada.

      Ale Guadix to nie tylko zabytki. Jest tutaj cała dzielnica troglodytów, czyli zamieszkałych jaskiń. Jest ich w sumie około 2000. Na zdjęciu widać kominy, a jednocześnie systemy wentylacyjne tych nietypowych domów.

     Pierwsza myśl, to zdziwienie. XXI wiek i ludzie w jaskiniach mieszkają? W Europie?

      Dopiero jak troche pozwiedzaliśmy, posłuchaliśmy, poczytaliśmy - to pomysł jest przedni, ze wszech miar. Względy ekonomiczne? Zapewne. W miękkiej skale można sobie samemu "wydłubać" niezły dom. Trwałe to zapewne, a przede wszystkim ........... wygodne. Wygodne w znaczeniu "termicznym". Pamiętajmy, że to południe Hiszpanii. W lecie temperatura ponad 30 stopni, to norma. Tymczasem w tych domach jest stale 18-20 stopni ! Bez klimatyzacji.

        Tymczasem, dzięki miłym paniom z informacji turystycznej, jedziemy do małej wioski Gorafe.
Trochę to nie po drodze, ale prawdopodobnie warto. Tak, oaza ciszy i spokoju. Mało turystów tu jeszcze dociera.

      Tymczasem Gorafe pretenduje do europejskiego centrum megalitów. I nie bez racji. Są tutaj dziesiątki budowli z olbrzymich kamieni, które służyły jako grobowce. Grobowce liczące kilka tysięcy lat! Jest tutaj również centrum informacji o megalitach, pokazy w 3D i wiele innych.
Jeśli ktoś jest zainteresowany nie tylko lansowaniem się na hiszpańskiej plaży, to warto tutaj zaglądnąć.

         Opuszczamy Andaluzję i po wykonaniu dużego skoku jesteśmy w Walencji. Dokładniej, to wybraliśmy miasto Alcoi. Wybraliśmy je, gdyż była okazja zobaczyć, znaną w Hiszpanii fiestę o nazwie Moros y Cristianos. Chodzi o inscenizację bitwy pomiędzy maurami i chrześcijanami. Całe miasto tym żyje. Wszystkie balkony udekorowane chrześcijańskimi symbolami, a święto dedykowane jest świętemu Jerzemu, który w chwili zwątpienia rycerstwa chrześcijańskiego, ukazał się na murach i poprowadził siły rekonkwisty na arabów.

     Niestety, niedoszacowaliśmy rozmachu Moros y Cristianos. Bilety dawno wyprzedane, wszystkie pojazdy "wyprowadzone" za miasto, tłumy na ulicach pomimo, że kilkudniowa fiest zaczyna się dopiro nazajutrz.  Pozostało nam tylko zobaczenie przygotowań i odwiedzenie muzeum fiesty. Tutaj dowiadujemy się, że na przywódców walczących wojsk, wybierani są bogaci mieszkańcy, którzy fundują sobie przebogate stroje z epoki. Stroje te przekazywane są od dziesiątków lat do tego muzeum.

     Kolejny etap wyznaczyliśmy sobie na hiszpańskim wybrzeżu Costa coś tam, coś tam. Mówiąc dokładnie, to w miasteczku Peniscola. Naczytaliśmy się w polskiej prasie i na forach, że hiszpańskie wybrzeże to rozboje, kradzieże, tłumy i drożyzna. I prawie wszystko się zgadza. Widoczny na zdjęciu pomnik, to papież Benedykt XIII, który urzędował w miejscowym zamku, podczas schizmy zachodniej. Zamek jest totalnie "byle jaki". Ceny + 50% od tych, z głębi kraju.
Wprawdzie nikt na nas nie napadł, ale za to po powrocie do kampera spotkaliśmy za wycieraczką informację straży miejskiej, aby nawet nie myśleć o nocowaniu w tym miejscu. Jak nie, to nie. Pojechaliśmy dalej.

     Do Katalonii, do fajnego miasteczka Montblanc. Trafiliśmy tu na jakiś festyn poświęcony oczywiście walce z Maurami.

     Mieliśmy więc okazję poprbować miejscowych potraw, wina z kieliszków zawieszonych na swojej szyi, posłuchać muzyki katalońskiej i zobaczyć uliczne przedstawienia. Tutaj chyba wszyscy mieszkańcy byli przebrani "na ludzi z epoki", dlatego turystę łatwo było rozpoznać.

       I to było by na tyle naszej Hiszpanii. Zostawiamy na boku jakieś miasteczka, położone u stóp Pirenejów. Chciało by się jeszcze tyle zobaczyć, a tu czas nagli.
      Na wszelki wypadek nie fundujemy sobie flagi Hiszpanii (podobnie jak francuskiej), gdyż taka flaga jest dla nas oznaką, że dany kraj "zwiedzony i poznany" został, przez naszą załogę na kółkach.
Mówiąc krótko - trzeba tu jeszcze wrócić.

     Tymczasem teraz mamy w planie etap ostatni. Skok przez Pireneje i Prowansję, a przynajmniej jakąś część tego pięknego regionu Francji.











niedziela, 19 maja 2013

Hiszpania. Andaluzja.

               Swój przejazd po wschodniej Hiszpanii zaczynamy od rejonu zwanego Pueblos Blancos. Rejonu oddalonego od wybrzeża o kilkadziesiąt kilometrów. Rejonu wiosek i miasteczek, zbudowanych w pagórkowatym terenie. Często obronnych, o białym kolorze ścian domów.

     Rozpoczynamy od Jimena de la Frontera. Małej miejscowość z ruinami arabskiego zamku. Po godzinie jedziemy dalej.


            Na noc zatrzymujemy się kilka kilometrów przed miesteczkiem Algatocin. Dla nas to duża zmiana po kontynencie afrykańskim. Wszystko utwardzone, czysto, spokojnie, z tablicami informacyjnymi   Jest to punkt widokowy jakich w tym rejonie spotkaliśmy wiele.

     Kolejnego dnia dojeżdżamy do miejscowości Ronda. Miasta położonego w niesamowitym miejscu, na skale, z głęboką na 90 metrów szczeliną, która rozdziela go na dwie części. Most nazywa się Puente Nuevo i został wybudowany pod koniec XVIII wieku. W tamtych czasach jego budowa była wielkim wyzwaniem budowlanym, Most jest używany nadal i wytrzymał nawet przejazd naszego kampera.

     W Rondzie spędziliśmy dwa dni. Było i słuchanie muzyki "na żywo" w parku.

I kilka godzin zwiedzania ciekawych zabytków. Choćby widoczny na zdjęciu pałac, zwany Domem Władcy Maurów. Wprawdzie Maurowie w nim nie mieszkali (pałac pochodzi z XVIII wieku), ale nad jednymi z drzwi umieszczony jest wizerunek arabskiego władcy, od którego pochodzi nazwa. Pałac można zwiedzać. Posiada wspaniały ogród oraz tajemnicze podziemia.

     Ciekawie prezentuje się gotycka fasada kościoła de Pedre Jesus z przełomu XV i XVI wieku.

     Już sama fasada Casa de San Juan Bosco byłą intrygująca. Co jest w środku? Muszę tu dodać, że skierowł nas w to miejsce przewodnik "Ronda", zakupiony w miejscowej informacji turystycznej. Przewodnik ......... w języku polskim! Kapitalne wydanie. Myślę, że bez niego przejechalibyśmy przez miasto podziwiając jedynie jego położenie i most. Tymczasem dowiadujemy się, że stoimy w jednym z najpiękniejszych zakątków miasta. Zatrzymujemy się przed domem wybudowanym w stylu modernistycznym, na początku XX wieku. Z pięknymi wnętrzami, wypełnionymi azulejos.

       Oto fragment ogrodu tego pięknego domu. Ogrodu, położonego nad 100 metrowym urwiskiem. To gdzieś tutaj przed laty opisywali uroki Rondy - James Joyce i Ernest Hemingway.
Dwa dni szybko mijają i musimy jechać dalej.
Ciągle nam tego czasu, w tej podróży brakuje. Im dłużej jedziemy, tym więcej chcemy zobaczyć, poznać, delektować się. Możemy tylko powtórzyć, że jazda dla jazdy, połykanie kilometrów i zaliczanie kolejnych miast i państw nas nie interesuje! Nie ma to nic wspólnego z naszym widzeniem uprawiania karawaningu.

     Niedaleko od Rondy położony jest Setenil de las Bodegas. Miasteczko, którego część położona jest pod wielkim okapem skalnym. Ot, taka ciekawostka regionalna.

     Całe miasteczko jest oczywiście białe. Próbuje się tu "przywrócić do życia" fragment starej arabskiej fortecy.

Natomiast w Olvera jest i odrestaurowana twierdza Maurów z XII wieku i kościół o dziwacznej nazwie iglesia Parroquial de ntra.sra.de la Encarnacion.

     Teraz na dni kilka kończymy z zabytkami i na weekend zaszywamy się w Garganta del Chorro. To jeden z cudów Andaluzji. Rozpadlina skalna o wysokości prawie 200 metrów, którą płynie rzeka. Rozpadlinia w najwęższym miejscu nie ma nawet 10 metrów szerokości! To robi wrażenie.

     Mamy tu czas i na spacer bez celu i na podglądanie nieznanych nam gatunków zwierzyny.

     Choć czasami to tak do końca nie wiadomo, kto kogo podgląda?  :-)

     W poniedziałek "wracamy na szlak". Szlak wiedzie już oczywiście tylko na północ. Ku Polsce. Przystanek robimy dopiero w mieście Antequera. Miasto z rzymskim rodowodem i pracownikami informacji turystycznej, którzy potrafią przekonać turystę, że warto się tu zatrzymać. Czyli znowu foldery, plany w rękę i poszli!

     Zaczynamy "od góry". Od arabskiej twierdzy z XIII wieku. To tu, dokładnie wskazane jest miejsce, w którym w 1410 roku wojska księcia Don Fernando zdobyły mury twierdzy Maurów. Choć z tym zdobywaniem arabskich miast, to różnie bywało. Jedne źródło podaje, że dzielne wojska chrześcijańskie ........., a inne źródło podaje, że miejscowy przywódca oddał klucze do miasta - bez walki. Do rekonkwisty bardziej pasuje wersja 1.

     W Antequera jest wiele ciekawych miejsc. Ot, choć by pałac Najera x XVIII wieku, obecnie muzeum miejskie.

Potem na naszej drodze stanęła Grenada. Dosłownie stanęła... i zatrzymała nas na 3 dni, a miała być tylko kolejnym miastem etapowym.

     Wszystko za sprawą (głównie) Alhambry. Do tej pory nie wiedzieliśmy, że takie miejsce istnieje, a istnieje już od ośmiu wieków. Miejsce, gdzie swój ślad zostawili i Arabowie i Europejczycy. Ślad, w postaci pałaców, parków, kościołów. Dopiero teraz rozumiemy, że w tak krótkim okresie czasu nie mieliśmy szans na poznanie, czy też zrozumienie tego fenomenu.
Więc choć kilka zdjęć tu zamieszczę, aby pokazać miejsca jakie zobaczyliśmy w Alhambrze - dawnym królestwie Nasrydów.

           Tu arabska twierdza Alcazaba i tak zwany Ogród Międzymurza, czyli wspaniały ogród między murami obronnymi. No cóż, trudno się dziwić, że rekonkwista postępowała łatwo, skoro zamiast kolejnych szańców czy innych budowli wojskowych, Maurowie budowali ogrody i fontanny.

     To przejście między dziedzińcami w pałacu Nasrydów.

        Fontanna na dziedzińcu Lwów. Dziedziniec ten jest miejscem ..... magicznym, choć z magią nie ma nic współnego. Ale to właśnie tutaj, udało się autorom projektu perfekcyjnie powiązać przestrzeń ze swoim dziełem. Efekt? Chodząc między kolumnami, czujemy się niczym na ...... pustyni. Pełna harmonia i relaks.

To wieża Dwórek. Wiek XIV. Służyła do obserwacji otoczenia pałacu. Nie w sensie wojskowym! Lecz główną rolę spełnia tu sadzawka, a właściwie to, co w niej widać.

Z alei cyprysów widać były klasztor franciszkanów. Budowla arabska, w czasach chrześcijańskich wykorzystywana jako klasztor. Obecnie hotel.

     Późnym popołudniem nadszedł czas na zwiedzanie Generalife. To część "wypoczynkowa" dla arabskich władców. Widoczny na zdjęciu dziedziniec Sadzawki, to jeden z elementów wielu ogrodów, które przed wiekami tu się znajdowały.

     Kolejny oryginał to schody Wodne. Od setek lat poręczami płynie woda. Już po tych kilku zdjęciach można się przekonać, jak ważną rolę w arabskich pałacach Grenady spełniały: woda, światło, rośliny i przestrzeń. Kanony współczesnej architektury.
Do kampera wracamy już o zmroku.
Ostatkiem sił.
 







Kamperem przez świat. Irak 2021

             Matko Boska! Krzyknąłem, gdy zobaczyłem swoje zaległości w prowadzeniu PPP (praktycznych porad podróżników) na naszym blogu. Gd...