czwartek, 28 lutego 2013

Maroko. Opuszczamy Saharę Zachodnią.


               Dalej, to znaczy wyżej i wyżej. Na północ. Jedyną drogą ku Europie.
Sławetną w środowisku globtroterów N1. 

              Zaczynamy też zadawać sobie pytanie. Skąd ten wiatr, który towarzyszy nam od kilku tygodni? Kukamy do internetu. O Jezu !!! Wstyd o tym pisać. Wykazaliśmy totalny brak przygotowania się do wyjazdu, z zakresu "klimatologii stosowanej".
Przecież znajdujemy się ciągle poniżej 35 stopnia szerokości geograficznej. Jest to strefa pasatów. Wiatrów wiejących prawie „non stop” z kierunku NE, z siłą około 4 B.
      No to sprawa jasna. Miejmy nadzieję, że Góry Atlas wyhamują nam niedługo te wiatry?

 
       Już z kampera, po raz ostatni rzucamy okiem na Zatokę Dakhla, w czasie odpływu. Morze cofnęło się o kilka kilometrów.


         Kilkadziesiąt kilometrów dalej, już za miejscowością Skaymat, dostrzegamy dziwny, biały klif.
Gdy podchodzę bliżej okazuje się, że to konstrukcja geologiczna, o strukturze skały, ale zbudowana z ……. białych muszli! Czasami muszle są całe, jednak w większości to przemielony, sprasowany pył, z którego powstała skała. Ktoś doda fachowy komentarz ?

 
         I znowu mijają kilometry po pustyni. Teraz droga ma jednak jeden gigantyczny plus. Jedziemy ciągle ze słońcem „w plecy”. Co za ulga dla oczu.

              Po 150 kilometrach zjeżdżamy w prawo, na nowo otwartą drogę. Według informacji uzyskanej od poznanego, na jednym z postojów Słoweńca, powinniśmy tą drogą dojechać do ciepłego źródła siarkowego. Może skorzystamy z kąpieli?

 
          Jednak najpierw stopka. Camele mają pierwszeństwo. Jest ich chyba setka.

 
         Po kilku kilometrach zatrzymuje nas widok, jakiego nie widzieliśmy od wielu miesięcy. Piękna łąka, z kolorowymi trawami. Ma około kilometra średnicy. Nic ją nie zjadło, a dookoła piasek, piasek, piasek. Czy to tutaj jest to ciepłe źródło? Nie możemy jednak odnaleźć żadnego śladu wody.      

Odpuszczamy więc temat i po dwóch godzinach wracamy na N1.

 
            Robi się późno. Nie dojedziemy dzisiaj do żadnego znanego nam miejsca postojowego. Widzimy w oddali jakieś zabudowania. Według tablicy jest to miasteczko (osiedle?) Aftissate.
Ale nie napisano, że jest to miasteczko widmo. Zero mieszkańców! Zatrzymujemy się między ładnymi domkami. Podchodzę do klifu popatrzeć na morze, a tam:

 
     Zaskakujący widok. To znowu rybackie slumsy. Tam żyją ludzie !! Nad nimi stoi piękny, kolorowy kompleks mieszkaniowy. O co tu chodzi ?
      Dla przypomnienia – jesteśmy ciągle na terytorium zwanym Saharą Zachodnią. Terytorium Maroka.

 
Kolejnego dnia mijamy miasteczko Boujdour. Wyrasta ono wprost z pustyni. Nic ciekawego.

     Wieczorem skręcamy na nową drogę, której nie ma na mapie, a dzięki której ominiemy stolicę regionu saharyjskiego – nijakie, garnizonowe miasto El Ajoun).
W czasie takiego wyjazdu, ciągle trwa giełda informacji, między podróżującymi kamperowcami: jaka droga, gdzie stanąć, gdzie można nabrać wody itp.


         Na nocleg stajemy przy spokojnej plaży w Foum El-Oued. Zachód słońca, więc we mnie dusza artysty się budzi. J

 
       Kolejnego dnia jedziemy nadal wzdłuż wybrzeża. Ciągle zadziwiają nas domostwa rybaków zbudowane przy plażach. Jak można egzystować w takich warunkach?

 
       Potem pojawiają się niewidziane od kilku dni wydmy. Na razie są daleko i małe, kilkumetrowej wysokości.

 
         Potem stają się coraz większe, większe i dochodzą do drogi. Wieje wiatr, sypie piaskiem. Trudno jednak odmówić sobie przyjemności zrobienia małej sesji foto. Oto mały przykład.

 
    Ponieważ staliśmy dość długo, to piasek zrobił swoje ……………., żartuję oczywiście.

 
      Ruszamy dalej. Po kilkunastu kilometrach piasek zaczyna jednak niebezpiecznie wkraczać na jezdnię. Nie chcę tu przyganiać Królestwu Maroka, ale w Mauretanii nie dopuszczano do takich rzeczy. Ciężki sprzęt wkraczał do akcji, gdy tylko piasek zbliżał się do pobocza.

 
          Jedziemy jeszcze kawałek i oto pierwsza poważniejsza przygoda. Na odcinku setek metrów, jezdnia zrobiła się jednokierunkowa. Kosztem zawieszenia, trzeba te przeszkody pokonywać dość szybko. Jest mało ciekawie. Inne samochody spotykamy rzadko, do okolicznych miejscowości po kilkadziesiąt kilometrów. Jednak po południu wiatr cichnie, a "nawiewki" stopniowo znikają.

 
             Wieczorem znowu zbaczamy z N1 i za sugestią niemieckich kamperowców, wjeżdżamy na nocleg do Parku Narodowego Khenifiss. To jeden z dziesięciu marokańskich parków narodowych.

 
             Park jest olbrzymi, zajmuje obszar prawie 200 tysięcy hektarów. Są tu wspaniałe wydmy. Laguna, gdzie zatrzymują się ptaki z Europy (np. flamingi różowe). Żyją tu gazele, lisy pustynne, rysie caracal, a w morzu rekiny i raje.

 
           Dość duże pływy oceanu, powodują ciekawe podmywanie pustyni.

 
         Na terenie laguny łowi tylko kilka łodzi rybackich. Połowy odbywają się bez sieci.

 
        Rybacy nigdy nie wracają pusto. Wieczorem chodzą między kamperami, ze skrzynkami pełnymi ryb, które oferują do sprzedaży. Ceny oczywiście niezwykle atrakcyjne. Wygląd niektórych ryb też. Kupiliśmy u nich co nieco, ale tylko takie ryby, które z wyglądu przypominały ......... ryby. Bo już wiemy, że są też ryby niepodobne do ryb. Naprawdę!
 
        Jeszcze o jednej rzeczy wspomnę. Park parkiem, ale można tam i samochodem pojeździć, czy też chodzić gdzie i kiedy się chcę. Dziwne zasady. Ale ok.

 
       Ruszam więc na bezkrwawe łowy. Miejscowi pokazali mi nawet stado flamingów różowych. Tylko, że były około 2 km od nas. O podejściu ich można tylko pomarzyć. Zadawalam się więc czaplą na łowach i różnymi „drobiazgami” o dziwnych dziobach. J

 
      Trzy dni bytujemy na terenie parku narodowego. Potem sprawdzamy, co słychać na znanym francuskim placu postojowym dla kamperów. Mają się dobrze. Spotykamy tu też starego znajomego.

 
          Potem ruszamy do TanTan. Tego ostatniego saharyjskiego miasta. To tylko nasze zdanie, że tutaj jest koniec nadmorskiej Sahary

 
     Za jego rogatkami, które tworzą dwa wielbłądy, wjeżdżamy do „starego” Maroka.
Tego turystycznego. Znanego z folderów i ofert biur podróży. Tak będzie przynajmniej do Agadiru.

piątek, 22 lutego 2013

Maroko. Sahara Zachodnia, tym razem od dołu do góry jechana.


       Na pierwszą noc zatrzymujemy się koło przygranicznego motelu. Ale radość. Jest WiFi, jakiś sklep, nawet pizze można było zjeść.

 
        Mamy też czas na pospacerowanie wśród ciekawych formacji skalnych z piaskowca. Jadąc na południe, tylko zaznaczyliśmy to miejsce koordynatami GPS.

 
          Na kolejny nocleg skręcamy do wioski rybackiej Lamhiriz. Wioski? Widać na zdjęciu jak wyglądają zabudowania. W jakich warunkach mieszkają rybacy. Ciekawe jest to, że 200 metrów od slumsów, stoją puste domy! Są dwie wersje odpowiedzi, dlaczego tak jest? Nie wiemy, która jest prawdziwa, że: rybacy nie chcą przeprowadzić się do nowych, murowanych domów, które postawili Marokańczycy, czy też są to mieszkania dla żołnierzy nowopowstałej jednostki wojskowej.

 
     Tymczasem obserwujemy pracę rybaków. Nie ma tu portu. Łodzie trzeba wnosić na ramionach na plażę. Kupujemy kilka rybek.

 
       Miejsce postojowe znajdujemy koło kilku francuskich kamperów. Muszę wysłuchać głupawej, moim zdaniem, wypowiedzi Francuza: „Maroko jest dla Francji jak ogród, podobnie jak Meksyk dla Amerykanów”. Ręce opadają. Żenada.

 
             W drugim dniu jazdy na północ, późnym wieczorem, przekraczamy powtórnie zwrotnik raka. Oznacza to, że wróciliśmy ze strefy tropikalnej. Chyba trochę szkoda. Napewno szkoda.

 
           Po dwóch dniach jesteśmy już w mieście Dakhla. Spotykamy znajomych z Niemiec. Zatrzymujemy się w miejscu, gdzie stoi już 100 kamperów. To te małe punkciki przed wzgórzem. Dziewięćdziesiąt z Francji, kilka niemieckich, jacyś Włosi.

 
     Niektórzy koczują tu całą zimę. Dla nas to porażka. Kilka miesięcy w jednym miejscu? Prawie codziennie wieje z północnego-wschodu, tak na oko 40-60 km/godzinę. Jak wieje, to i piaskiem sypie nieźle. Do miasta jeszcze ponad 20 kilometrów. Spacer po pustyni? Nie, my odpadamy. Tu trzeba lubić „nicnierobić” przez kilka miesięcy.

 
         My zaczynamy od wielkich zakupów. Doładowujemy telefon i internet. Idziemy na obiad do arabskiego lokalu. Mówiąc krótko – jedną noga jesteśmy na starym kontynencie.

 
           Dakhla, to jedno z piękniej położonych nadmorskich miast w Maroku. Na końcu trzydziestokilometrowego, wąskiego cypla. Miasto-garnizon, gdzie prawie każdy mężczyzna to: żołnierz, policjant lub ochraniarz. No cóż, roszczenie prawa do Sahary Zachodniej wymaga ofiar. To miasto, gdzie zarabia się dwa razy więcej, niż pracując na takim samym stanowisku w Maroku. Gdzie wszystko powinno być tańsze, niż w Maroku, gdyż nie ma tutaj podatków od towarów i usług.

   Ceny niestety są porównywalne lub wyższe od tych na północy. Wszystko tutaj trzeba dowozić samochodami z odległości nawet 2000 kilometrów.

 
         Jedyny ciekawy element Dakhli, to meczet.

 
                Samo miasto sprawia miłe wrażenie. Stosunkowo czysto, przynajmniej centrum. Nawet biedne domy schowano za nowymi murami. Dużo małych hoteli. Szkół i ośrodków kitesurfingu. Na przedmieściach wygląda to już o wiele gorzej. Czyli normalnie.

              Po tygodniu odpoczynku, przegrupowaniu sił i środków (czyli np.pranie, odgruzowanie kampera po Maurze itp.), ruszamy dalej.

wtorek, 19 lutego 2013

Mauretania. Droga powrotna do Maroka.


W tumanach piasku. Słońca nie widzimy od dawna. Pamiętamy o możliwości zawiania drogi i przymusowym postoju.

 
           Nie dziwią nas już dziesiątki wraków samochodów porzuconych przy drodze. Tylko pytanie, jakim cudem Ci ludzie się rozbijają, gdy drogi w dobrym stanie, ruch na nich minimalny, a od zakrętu do zakrętu i kilkanaście kilometrów trzeba przejechać?

 
     Tak wyglądał jeden napotkany samochód po szybkiej jeździe w czasie burzy piaskowej.

 
     Tu jeszcze jedna ciekawostka, o której zapomniałem wcześniej napisać, a która leży przed wielbłądami. To zbiornik na wodę, o pojemności co najmniej 1000 litrów. Leżą takie przed większością mauretańskich gospodarstw domowych. Woda dowożona jest cysternami. No cóż, brakuje jej nawet w stolicy kraju.


        Na dwa dni zatrzymujemy się w rybackiej wiosce Tanit. Choć widać, że nie jest to wioska w naszym pojęciu. Dziesiątki namiotów, bud lub innych zadaszeń postawionych na morskiej plaży. Mieszkańcy, to prawie sami czarnoskórzy Senegalczycy. Za to mają bajecznie kolorowe łodzie i prawdopodobnie są świetnymi rybakami.

 
     Podglądamy ich pracę na morzu.

 
        Patrzymy jak dobijają z rozpędu łodziami do plaży, a potem szybko, przy pomocy kilkunastu osób trzeba przepchać je, po belkach, poza zasięg fal.

 
          Potem chcemy zatrzymać się w kolejnej wiosce rybackiej. Niestety, po kilku kilometrach zawracamy. Drogę przegradza zaspa. Z piasku oczywiście.

 
           Więc jeszcze jeden nocleg przy drogowym punkcie kontrolnym żandarmerii i w południe meldujemy się na przejściu granicznym, którym blisko 3 tygodnie wcześniej wjeżdżaliśmy do Mauretanii.
Jest to jedyne przejście pomiędzy tymi krajami i jedyne aby wjechać z Europy do Afryki Zachodniej, czy Środkowej.

Tak to się przez tą politykę i wojenki różne porobiło.

      Przekraczanie granicy podobne jak poprzednio. Choć po mauretańskiej stronie większy luz – wiemy już co i jak. Spotykamy tu młodego bosonogiego i długowłosego Polaka, z kategorii hippi, który po czterech latach bytowania w południowej Hiszpanii wybiera się do Afryki. Opowiadamy mu o kadu w Mauretanii i w tym momencie widzimy dwa polskie samochody terenowe, które wjechały na przejście. Jak na komendę mówimy, że sprawdzimy w praktyce tajemnicze słowo kadu. Podchodzimy do pierwszego kierowcy (jest to kobieta), ja owinięty w czerwe (ciągle wieje i pyli) i mówimy „kadu, kadu”. Po sekundzie mamy w rękach dwa długopisy.

          Wybuchamy śmiechem. Jak widać, można latami apelować do turystów, aby nie trudnili się w Afryce rozdawiennictwem.  O to proszą przecież co bardziej światli Afrykanie!

Ręce opadają.

Polskie samochody to jedne z ponad 200 załóg turystycznego rajdu Budapeszt-Dakar. Miało być Budapeszt-Bamako, no ale ……. wojenka.

Celnicy mauretańscy widzą, że dość luźno się czujemy na przejściu i proszą aby jechać dalej.

Czyli znowu karkołomny, czterokilometrowy pas ziemi niczyjej i wjeżdżamy do Maroka.

To znacz wjeżdżamy, po zrealizowaniu 10 punktów, które trzeba zaliczyć. Te same co przy wyjeździe, plus pamiątkowe zdjęcie z celnikami (do kolekcji brakowało mu jeszcze zdjęcia z Polakami) oraz wielka hala z tak zwanym skanerem. Czyli prześwietlanie samochodu, pod kątem materiałów wybuchowych i promieniotwórczych.

          Jesteśmy znowu w Maroku. Tym razem mamy więcej czasu i postaramy się lepiej przyjrzeć Saharze Zachodniej. Potem skierujemy się do wschodniej części tego kraju.

niedziela, 17 lutego 2013

Mauretania. Azougi i Chinguetti.


         Jednak nie zamieszkaliśmy na kempingu, który jak się okazało prowadzi tu jakiś Francuz. Już wcześniej słyszeliśmy i widzieliśmy, jak organizatorzy turystyki, już nawet na terenie Maroka,  straszą swoich ziomków możliwością: porwania, grabieży, kradzieży itp.
 
 
    Potem wygląda to jak na foto. Kampery zamknięte za murem, pod ochroną, wyjścia w grupach, pod opieką. Wszystko to za sowitą opłatą. I pomyśleć, że kiedyś ludzie uciekali z getta, a teraz za swoje pieniądze dają się zamknąć. Komedia.

 
          My wybraliśmy sobie miejsce postojowe obok dobrze wyglądających zabudowań mieszkalnych. Pytamy oczywiście, czy możemy stanąć na dni kilka. Na szczęście dorosły wnuk właścicielki terenu rozmawiał trochę po angielsku, co we francuskojęzycznej Mauretanii jest rzeczą niezmiernie rzadką.

 
           Alioune, bo tak ma na imię młody Mauretańczyk, sam proponuje oprowadzenie po Azougui. Pokazuje różne rodzaje budynków, większość budowanych z glinianych cegieł. Z nich buduje się domy o nazwie szamber. Wytwórnia takich cegieł wciąż jest czynna w tej miejscowości.

 
                Widzimy kolejną ciekawostkę, źródło wody i staw na piasku. To dzięki niemu rosną wokół dorodne palmy daktylowe.


      Potem oglądamy fragment jednej ze ścian jaskini, która rozpadła się przed kilkudziesięcioma laty. Są na niej rysunki z przed kilku tysięcy lat. Głównie zwierząt i dziwnych figur.

 
          Niestety skała jest częściowo zniszczona przez współczesnych „artystów”. Według naszego przewodnika, podejrzani są francuscy goście, zamkniętego już przez policję kempingu, na którym handlowano alkoholem (w Mauretanii alkohol jest zakazany na równi z narkotykami !!). Francuzi podejrzewani są również przez mieszkańców Azougui, o nielegalne wykopaliska na terenie ruin starego miasta.

 
     Na koniec dnia, oglądam z pewnej odległości grób imama El-Hadrami, przywódcy duchowego i mędrca, celu pielgrzymek wielu muzułmanów. To dzięki niemu Azougui nazywane jest „świętym miastem”.

                 Ale najwięcej frajdy sprawiało nam wspólne spędzanie wieczorów, z naszymi miłymi sąsiadami. Codzienne picie herbaty, którą po mistrzowsku przygotowywał cioteczny brat Aliuna. Długie wieczorne godziny, spędza na tradycyjnej grze nomadów mauretańskich, czyli siki. Tutaj mistrzynią była babcia. Do gry potrzebne jest kilka patyków, kilka kamieni i mała górka ………….. no oczywiście piasku.
         Babcia przygotowywała też najlepszy zrik, czyli słodki napój mleczny. Bardzo miłe było też wzajemne i niezobowiązujące obdarowywanie się drobnymi upominkami, rozmowy o niewolnictwie we współczesnej Mauretanii, obserwowanie codziennego życia wielopokoleniowej rodziny Maurów oraz zasad jakimi kierują się w życiu.
                 Często Alioune był swego rodzaju buforem, gdy na przykład chciałem jednej z kobiet pogratulować zwycięstwa w grze i instynktownie wyciągnąłem rękę. W ferworze walki w siki zapomniałem, że muzułmanka nie może dotknąć obcego mężczyzny. Zgodnie z tymi zasadami musi mieć również zasłonięte włosy i częściowo twarz, jako części ciała najbardziej erotyczne. Natomiast zasady islamu wcale nie przeszkadzają jej siedzieć obok obcego mężczyzny, z obnażonymi obiema piersiami, które są w każdej chwili gotowe do karmienia, raczkującego gdzieś po namiocie niemowlaka.

Proszę wybaczyć, ale z szacunku do rodziny, z którą spędziliśmy kilka miłych i pouczających dni – nie będzie w tym miejscu rodzinnych zdjęć.

      Ale za to będą zdjęcia, z naszego wyjazdu, do odległego o ponad 100 kilometrów, kultowego wśród saharyjskich turystów, miasta Chinguetti.


     Miasto założone w XIII wieku, jest numerem 7 w klasyfikacji najważniejszych miast islamu. Obecnie stopniowo zasypywane przez piaski Sahary, porównać można jedynie do Timbuktu, gdzie obecnie prowadzone są chyba……. jakieś działania wojenne?
 

           Część domów w mieście jest już opuszczonych. Brak turystów, których odstrasza bliskość granicy Mali. Na ulicach tylko piasek. Dookoła miasta tylko piasek. Coraz bardziej dokucza nam wszędobylski pył, gnany wiejącym non stop ze wschodu wiatrem.

 
            Najpierw namierzają nas kobiety sprzedające pamiątki, wchodzimy do jakiegoś namiotu-sklepu. Nie mamy ochoty na zakupy rzeczy robionych pod turystów. W swoim poczuciu humoru zwracam jednej z kobiet uwagę, że mały tam-tam, który chce mi sprzedać, jest wyprodukowany w Chinach. Kobieta szczerze ripostuje, że tylko szkielet bębenka jest chiński. Reszta wykonana jest na miejscu. Rozbrajająca szczerość!

 
    Jednak największą atrakcją Chinguetti są jej biblioteki. Obecnie są to mini muzea, które należą do rodzin, których przodkowie zajmowali się nauką. Kupowali, studiowali, czy też sami pisali księgi. Takich miejsc jest w mieście kilka.

 

      Zbiory liczą nawet po kilkadziesiąt ksiąg, pochodzących nawet z XV wieku. Gdy właściciel jednej z bibliotek dowiedział się, że przyjechaliśmy z Polski – zaskoczył nas. Pokazał stara księgę, oprawioną w skórę antylopy, otworzył na stronie traktującej o astronomii i wskazując na rysunek układu słonecznego stwierdził, że to nie Kopernik, czy Galileusz byli twórcami teorii helicentrycznej, ale długo przed nimi pisali o tym uczeni arabscy. Nie mogłem ripostować, bo moja wiedza w tym zakresie jest za mała. Mógł bym co najwyżej, za sprawą pewnego filmu zapytać, czy Kopernik też była kobietą? J

 
          Jeszcze jedna ciekawostka, właściciele bibliotek z dużym pietyzmem traktują drewniane drzwi prowadzące do ich wnętrz. Było to niezrozumiałe. Dopiero później dowiedziałem się, że takie drewniane drzwi były oznaką dużego bogactwa. Te trochę drewna trzeba było bowiem, na grzbiecie wielbłąda, przywieźć z nad odległej o 1000 kilometrów rzeki Senegal. Niesamowite.

 
       Pod koniec dnia idziemy do znajomego, znajomego na tradycyjną herbatkę. Znajomy nie jest jeszcze tak biegły w jej przygotowaniu. Mistrzowie nalewają ją z wysokości około metra. Tu widzimy zaledwie połowę z tego.

Tak w dwóch słowach o mauretańskiej herbacie. Jest to herbata chińska. Zagotowywana na małym ogniu, o mocy i kolorze kawy, słodka, wielokrotnie przelewana do małych szklaneczek i czajnika, aby cukier się rozpuścił, a na wierzchu była gęsta piana.

Należy ją pić małymi łykami. Trzy razy proces parzenia jest powtarzany, z tym że za drugim i trzecim razem otrzymamy zapewne szklanki swoich sąsiadów.

 
     Po herbacie podano do sto ….. przepraszam, na matę podłogową, misę z mawo.

Tu małe wyjaśnienie. W Mauretanii nie uznaje się łyżek, czy też sztućców lub talerzy. Jedyne łyżki, to drewniane łyżki do gotowania potraw.

Tak więc zasiedliśmy wokół dużej miski. Prawą ręką nabieramy ryżu, do tego trochę mięsa koziego czy też wielbłądziego, które leży na wierzchu i ugniatamy z tego kulkę. Kulkę wkładamy do buzi. Proste ?

Dla Maurów proste i naturalne. Dla nas początki spożywania mawo, która często robiona jest też z kuskusa, nie były takie naturalne. Pewna część potrawy pozostawał nam na ręce, między palcami, na brodzie, czy też na macie podłogowej.

 
        Wieczorem wracamy rozklekotanym, 30 letnim mercedesem, w dobrym stanie do Azougui. Powrót polega na „zjechaniu o jeden stopień niżej”. Znaczy to, że najpierw gnamy (100 km/godz) przez kilkadziesiąt kilometrów, po płaskiej jak stół i pofalowanej jak tarka, gruntowej drodze (pista). Potem ostro w dół i dalej płasko do domu.

Dowcip polega na budowie geologicznej Sahary, która w dużym uproszczeniu wygląda tak: 100 kilometrów płasko, potem 200-500 metrów próg, gdzie droga wije się zakosami, znowu kilkaset kilometrów płasko, znowu uskok w dół lub kolejny w górę itd., aż do Morza Śródziemnego – czyli ze 2 – 3 tysiące kilometrów.

Na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Tym razem muzyczna. Coś tam posłuchałem i coś tam pokazano mi z tradycyjnej muzyki Maurów. Prawie same rytmy, bez linii melodycznej. Jakież było nasze zdziwienie, gdy pewnego razu, w obecności rodowitego nomada, włączyłem naszą ulubioną płytę polskiego bluesmena Kajetana Drozda, arabski znajomy zaczął bardzo żywiołowo reagować. Wykonywał taneczne ruchy całym ciałem. Czyżby to był jego pierwszy blues w życiu? Albo muzyka Kajetana przekracza granice kontynentów?

Czas nieubłaganie biegnie do przodu. Potrzebna szybka decyzja – co dalej? Za 10 dni kończy się wiza. Jest też kilka problemów.

Miały być bankomaty – zadziałał tylko jeden, na początku naszego pobytu, w Nouadhibou.

Nie miało być problemu z zakupami żywności. Tymczasem trzeba mieć mocną psychę by kupować coś, poza pieczywem czy owocami, na miejscowych targach. 
 

      No i wieje od dni kilku, a to oznacza problemy z oddychaniem, kaszel i ciągłe podejmowanie decyzji – czy wyciągać w ten pył sprzęt foto lub wideo?

Ostatecznie decydujemy, że nie ma sensu jechać jeszcze kilkaset kilometrów w stronę Senegalu, bo korzyści z tego będą wątpliwe, a wyrzeczenia spore.

Więc wracamy.

Kamperem przez świat. Irak 2021

             Matko Boska! Krzyknąłem, gdy zobaczyłem swoje zaległości w prowadzeniu PPP (praktycznych porad podróżników) na naszym blogu. Gd...