niedziela, 31 marca 2013

Maroko. Róże, kozy i trylobity.

        Kierujemy się dalej, na wschód. Jednak dziennie nie pokonujemy więcej jak 30-40 kilometrów. Tyle jest ciekawych rzeczy do zobaczenia.
 

      Przez cały czas towarzyszy nam widok Atlasu Wysokiego, z jego ośnieżonymi wierzchołkami. To ośnieżenie zaskoczyło też trochę samych Marokańczyków. Kilka dni wcześniej spadł śnieg, na wysokości ponad 1500 metrów. Teraz wprawdzie topnieje, ale zaskoczenie było. Mówi się, że to wszystko przez tą srogą zimę w Polsce.

         Kolejne miasto to Kalat Makuna. Stolica regionu słynącego z uprawy róży damasceńskiej.
Różę przywieźli w X wieku pielgrzymi powracający z Mekki. Roślinie spodobała się okolica
 i w chwili obecnej, zbieranych jest około 4000 ton, tych intensywnie pachnących płatków.


        My zwiedziliśmy jedną z fabryczek „przetwórstwa różanego”, a w przyzakładowym sklepie, dokonaliśmy stosownych zakupów kosmetycznych.

         Nie chcąc zatrzymywać się na noc w hałaśliwym miasteczku, po skorzystaniu, po raz pierwszy w życiu, z usług ulicznego pucybuta, wyjechaliśmy kilka kilometrów za miasto.


      Rano okazało się, że stoimy koło cudownych ruin kasby El-Kelaa M’Gouna. Więc zamiast jechać dalej, za namową miejscowego „przewodnika”, wdrapujemy się na czwartą kondygnację tej wiekowej budowli. Sesja foto wyszła interesująco.
 

   Potem jeszcze czas na kawę, w ciekawie urządzonym hoteliku, z tarasami widokowymi na okolicę.
 

         Popołudniu przemieszczamy się o 30 kilometrów, do sławetnego wąwozu Dades. Po drodze wykonujemy dziesiątki zatrzymań i o wiele więcej zdjęć i skutkuje to koniecznością zawrócenia o zmierzchu, gdy okazuje się, że grozi nam nocleg przy drodze. Wybrana przez nas trasa jest bardziej odpowiednia dla pojazdów 4x4.
 

       Kolejnego dnia, bez żalu mkniemy (video foto J ) dalej. Do miejscowości Tinghir (Tinerhir). Wtrącę tu przy okazji, aby dobrze podać nazwę miejscowości w Maroku, najczęściej trzeba posiłkować się trzema określeniami. Czyli nazwą francuską, arabską i berberyjską. Wtedy będziemy pewni, że wszyscy nas zrozumie.
Wróćmy do naszej miejscowości. Dzięki okolicznym kopalniom srebra, miasto słynie z wyrobów jubilerskich, a ponadto z rozległych gajów palmowych i  dziesiątek ksarów.

 

           Na moment zatrzymujemy się na punkcie widokowym, ponad miastem, a na kolejne trzy dni, u berberyjskiej rodziny Ahmeda i Ehind. Trzeba przyznać, że zacieśnianie wzajemnych znajomości, miało tak intensywny przebieg, że trzeciego dnia, cała czwórka dzieci Ahmeda, wyraziła kategoryczną chęć wyruszenia z nami w podróż do Europy. Szczególnie zdesperowane były dwie kilkuletnie córki – Hibo i Ahlem.
            No cóż, dla większości Marokańczyków Europa, to ciągle wymarzony eden.
Czy na pewno słusznie ?

W międzyczasie, robię rowerem kolejną „setkę” po górach.
 

         Spotykam tam małych sprzedawców sadzonek palm daktylowych. Z wyglądu wnioskuję, że to dzieciaki miejscowych pasterzy kóz, starają się coś zarobić.


          Po raz pierwszy też, w Górach Atlas, spotykam tabliczkę informacyjną, o pieszych szlakach turystycznych. Jednak jej wygląd, lakoniczne informację tam zawarte, brak innego oznakowania – nie nastrajają mnie chęcią do takiej wędrówki.
 

       Gdy wyjechałem rowerem do wioski, na wysokości ponad 2000 metrów, spotkałem tu kobiety, wracające z jakimiś uschniętymi roślinami wysokogórskimi. W tych rejonach drewno jest w cenie, życie szalenie skromne, a niskie temperatury zmuszają do jakiejś formy ogrzewania domostw.


           Nawet, gdy nie posiada się domu, a mieszka w jakiejś grocie. Gdy dość późno, wracałem rowerem do cywilizacji, wypatrzyłem jeszcze, ponad 100 metrów nad dnem doliny, zamieszkałą jaskinie. Zdjęcie jest kiepskiej jakości, ale opisowo dodam, że dobiegały z tego miejsca (to ta ciemniejsza plama na środku stoku) krzyki dzieci, ściany były okopcone, słychać było beczenie kóz. Domostwo rodziny pasterskiej.
       Minęły kolejne 3 dni. Czas rozwinąć żagle i ruszać w drogę. Tym razem, znowu modyfikujemy nieco trasę. Z Polski dochodzą do nas złe wieści!  Wróciła (albo zaczęła się dopiero) zima. Więc na dni kilka zjedziemy z utartego szlaku, na południe.
      Choć trzeba uczciwie przyznać, że po opuszczeniu Tafroute, a tym bardziej szlaku przy wybrzeżu atlantyckim, wyraźnie zmalała ilość francuskich stad. Na ich miejscu widać głównie pojedyncze kampery. Są Anglicy, Niemcy, Holendrzy, a i Włoch się trafi. No i prawie wszyscy pozdrawiają się, przez podniesienie ręki. Czyli są w Maroku normalni kamperowcy.

      Po południu wjeżdżamy do miasteczka Alnif. Nic o nim w przewodnikach, prawie nic w internecie. Tymczasem, gdy jedziemy główną ulicą, po prawej i lewej widzimy sklepy z …… kamieniami dziwnymi. Wybieram jeden z nich i okazuje się to dobrą decyzją.
 

     Stajemy się gościem Mohanda Ihmadi. Geologa z wykształcenia, badacza, uczestnika programów TV, autora książek o trylobitach. W krótkich żołnierskich słowach powiem tylko, że trylobity (trilobites), to gromada wymarłych stawonogów, które żyły w morzach 250-500 milionów lat temu, a jako skamieniałości, występują w dużej ilości w okolicach Alnif.

 
        Tak trylobity wyglądają w praktyce. Ten skamieniały okaz, po wypreparowaniu, kosztuje 400 EUR.  Ale są i tańsze, za kilka euro do kupienia.
 

           Ihmadi jest miłym gawędziarzem i pasjonatem. Przez dwa dni tłumaczy nam, pokazuje, rysuje i częstuje herbatą. Jest jednym z dwóch marokańskich naukowców-geologów,  którzy zajmują się tematem skamieniałości.
Pozostałych kilkudziesięciu, których można spotkać podróżując po Maroku, to tylko sprzedawcy kamieni i niestety, bardzo często podrobionych skamieniałości „made in China”.
Tymczasem my, bogatsi o jakieś drobne okazy trylobitów i wiedzę o nich - ruszamy do miasta Rissani.
I to było by na tyle, gdyż właśnie zasiadamy do śniadania Wielkanocnego.

WESOŁYCH ŚWIĄT,
cdn .........

środa, 27 marca 2013

Maroko i rowery.

       Od kiedy tylko uprawiamy rodzinny karawaning, zawsze w podróży towarzyszyły nam rowery. Trudno mi jest wyobrazić sobie podróż kamperem, bez jednośladu na pokładzie.
        Ileż rzeczy nam wtedy umknie? W ile miejsc nie dojedziemy? Ilu ciekawych ludzi nie spotkamy? Mówiąc krótko – teraz rowery, a w przyszłości, gdy nogi pedałami nie będą chciały kręcić – jakiś skuterek. Innej alternatywy, na dłuższe wyjazdy karawaningowe, nie ma !

     Pewnego pięknego dnia, zostawiam oblegane Ajt Bin Haddu i jadę na północ, w stronę Atlasu Wysokiego. Z mapy widać, że nie jest to trasa dla kamperów.


        Już kilka kilometrów za Ajt Bin widzę coś takiego. Stara kasba Tamdaght. Obok niej stoi jeden, leciwy kamper. Znaczy się – turyści, bo w takie miejsce nie wjedzie żaden pseudokamperowiec. Kasba jest zamieszkała przez jedną rodzinę, ale za równowartość dwóch złotych, drzwi stają otworem i można samemu powłóczyć się do woli.

 
          Po prawie 4 godzinach rowerowej wspinaczki, staję na przełęczy, na wysokości ponad 1800 metrów. Co mi się przytrafiło po drodze? To mógł by być temat na osobny wpis blogowy.

- wspaniałe widoki, które można kontemplować w ciszy i spokoju,

- jedna propozycja 10 latka, aby poznać jego mamę i zostać jego tatusiem,

- wizyta w zakładzie tkackim, gdzie zastąpiłem jedną pracownicę i jedną nitkę umieściłem samodzielnie w tkanym dywanie,

- spotkanie z wiejskim rzemieślnikiem, który przyznał, że gotowe, obrobione kamienie kupuje w chińskiej hurtowni, a sam dodaje na nich kilka symboli berberyjskich i sprzedaje dalej do Marrakeszu, jako oryginalny wyrób z Atlasu Wysokiego.
Starczy?

            No i w końcu trzeba ruszyć kamperem dalej. Do miasta Warzazat, zwanego pustynnym Hollywood. Będzie to nasz pierwszy kontakt z wielką Kinematografią. Przez duże „K”.
 

          W mieście są dwie duże wytwórnie filmowe. My zatrzymujemy się przed wytwórnią ATLAS. Już na zewnątrz widać jakie produkcje tutaj powstawały. Dodam tylko, że w Warzazat wykonywano zdjęcia do ponad 100 filmów (łącznie w wytwórniach Atlas i CLA).
            Nie będę ich wszystkich wymieniał, ale przykładowo: Kleopatra, Gladiator, Klejnot Nilu, Lawrenc z Arabii, czy Pod osłoną nieba.

 
                  Chodzimy więc po studiu filmowym, przemierzamy setki metrów ulic, fragmentów miast z różnych epok i kontynentów. Na planie filmowym to ulica, domy, mury. W rzeczywistości to drewno, gips i papier.

 
       Bardziej dobitny przykład. Czy to Egipt faraonów ?

 
      Może jednak niezupełnie ? J

            Dlaczego jednak filmowcy upodobali sobie Warzazat? No cóż, względy merytoryczne i finansowe. Te pierwsze, to pewna pogoda, ciekawe światło, które mnie osobiście przypomina światło Toskanii i olbrzymie pustynne (ale nie piaszczyste) tereny, które można wykorzystywać jako plenery.

Względy finansowe? To tania siła robocza, wielu dobrych rzemieślników, którzy wyczarują wszystko: od drewnianego F-16 na świątyniach egipskich kończąc. No i statyści o ciemnej karnacji, którzy za symboliczną opłatą, chętnie wezmą udział w scenach masowych.
 
         Co jeszcze może zaoferować Warzazat? Z zabytków to tylko kasbę Taurirt, jedno z siedzib rodu Glawich, zwanych również „panami Atlasu Wysokiego”. O samym rodzie Glawich może przy okazji wspomnę. Teraz dodam tylko o samej kasbie, że nie zwiedziliśmy jej (komercja).
Wybraliśmy za to muzeum kinematografii (warto),

  
                stary ksar z dziwnym sklepikiem, który oferował produkty do medycyny naturalnej, w tym i suszone salamandry
  

 i …………. rower, a dokładnie to jazdę do położonej kilkanaście kilometrów za Warzazat, oazy Fint.


      Sama oaza jest dość przewodnikowa, choć nie można jej odmówić urokliwego położenia.

 
       Natomiast na mnie największe wrażenie zrobiło to, co zobaczyłem jadąc dalej. Ubitymi drogami, przed siebie. Nie było tam już wiosek i jakichkolwiek innych oznak cywilizacji. Coś jak w Antyatlasie.


       Ja, rower i pustka. Cisza przerywana jakimiś odgłosami zwierząt. Gdyby nie zachodzące słońce, chętnie jechał bym tak przed siebie, jechał i jechał.

   Kolejne dni spędziliśmy na Drodze tysiąca kasb. Tak nazywana jest Dolina Wadi Dadis, gdzie ktoś, kiedyś policzył wszystkie kasby, a raczej ich ruiny i wyszło mu coś koło 1000.

        Kilka dni w tej podróży na wschód spędziliśmy w miejscowości Toundonte, gdzie poznaliśmy sympatyczną, berberyjską rodzinę.

              Zdradzę teraz nasz pewien patent, na lepsze poznawanie zwiedzanych krajów. Otóż, jeśli planujemy postój 2-3 dni, w jednym miejscu, to staramy się zrobić to koło jakiegoś domu, którego mieszkańcy wydają się być sympatycznymi, kontaktowymi ludźmi. Po uzyskaniu ich zgody na postawienie kampera, następują wzajemne prezentacje, wymiany jakichś drobnych upominków. Potem jest czas na wspólne posiłki, opowiadanie o rodzinie, swoich problemach. Na koniec wymiana telefonów czy kontaktów internetowych.
              I to jest prawdziwa skarbnica wiedzy o ludziach i ich życiu, w danym kraju. Nie zastąpi tego żaden przewodnik – ani papierowy, ani żywy.

        Pewnego dnia wybrałem się z Toundante, rowerem na północ. Drogą „do nikąd”, poza turystycznym szlakiem. Znowu miałem dużo frajdy z oglądania mijanych ksarów.

 
         Albo uwiecznienia na zdjęciu migdałów na drzewie.

 
            Albo zobaczenie rzeczy, o których istnieniu nie wiedziałem. Widoczne na zdjęciu siostry wytłumaczyły mi, że te dziwne konstrukcje z kamienia (po lewej stronie zdjęcia), to berberyjskie ule. Takie mini jaskinie pszczele. Niesamowite!

Teraz będzie czas na trochę teorii.
 

                Od pewnego czasu dużo opowiadamy i pokazujemy na zdjęciach ksary i kasby – budowle w kolorze najczęściej brązowym. Jak one powstają?
 

       Wszystkie budowane są od wieków z widocznych, jak na zdjęciu cegieł.

  
            
               Same cegły, a następnie zaprawa do wygładzania ścian, powstaje w taki oto sposób. Ziemia pochodzi najczęściej z koryta wyschniętej rzeki. Pod koniec mieszania ziemi z wodą, dodaje się kilkucentymetrowe fragmenty słomy. Proste, tanie i ……….. niestety nietrwałe. Jeśli jakaś budowla nie jest stale (szczególnie po deszczach) konserwowana, to po pewnym czasie zamienia się w …………… mały ziemny kopiec.
               To niestety jest jedna z bolączek Maroka. Trzeba wiedzieć, że w chwili obecnej, opiece konserwatorskiej (za pieniądze Unii Europejskiej), poddane są jedynie 4 obiekty tego typu, w całym kraju. Władze marokańskie uznają chyba, że mają jeszcze tak dużo tych obiektów kultury materialnej, iż nie muszą obejmować ich opieką. Dobrze jest, jeśli w takich ksarach, czy kasbach mieszkają ludzie. Wtedy sami dbają o swój dom. Niestety, większość tego typu obiektów, które widzieliśmy na naszej drodze, to już ruiny.
Szkoda.

piątek, 22 marca 2013

Maroko. Trochę tego i owego.


             To będą nowe doświadczenia w podróżowaniu po Maroku. Zostawiamy za sobą setki francuskich kamperów w Tafraoute. Oni zapewne niedługo wrócą na zachód,  na  „atlantycki szlak kamperowy” (autostrady, kempingi, szerokie plaże i dobre sklepy). My natomiast zaplanowaliśmy sobie na najbliższe dwa dni, całkiem boczną drogę na wschód, przez góry Atlas (dokładnie pasmo Antyatlasu). Mamy nadzieję odpocząć trochę od masowej turystyki, nachalnych dzieci, wyśrubowanych cen.

 
         Na razie przypuszczenia nas nie zawodzą. Widzimy opuszczone wioski berberyjskie. Samochodów jak na lekarstwo. Kamperów prawie wcale.

                    Jeśli już jakieś spotykamy, to jadą bez rulonu. Co to jest rulon?
Otóż jest to zwinięta i umocowany najczęściej na stojaku rowerowym, na tylniej ścianie kampera, wykładzina podłogowa, która jest rozkładana przed kamperem, na kolejnym kempingu.
      Wielkość i kolorystyka wykładziny świadczy o zamożności jej właściciela.
               Natomiast jazda bez rulonu świadczy, że kamper często zmienia miejsca postoju,  zwiedza, zatrzymuje się w dziwnych miejscach czyli po prostu uprawia ……. karawaning.

 
       Wieczorem krajobraz zmienia się jeszcze bardziej. Nie widzimy już wiosek, ludzi, słupów energetycznych. Od czasu podróży po Kaukazie, nie spotkaliśmy do tej pory takich klimatów. I chyba nie spotkamy ich w Europie (może Skandynawia).
 

               Zmienia się też stosunek napotkanych ludzi, głównie tych młodych. Dziewczęta, jak to u Berberów bywa, są bardzo zalotne, wesołe, pozują chętnie do zdjęcia.

 
       Tymczasem nadchodzi wieczór. Zatrzymujemy się na nocleg w górskim miasteczku Igherm. Nie ma tu zaplecza turystycznego, a więc i masowej turystyki. Stajemy, swoim zwyczajem, koło budynku królewskiej żandarmerii.
Miasteczko jest stolicą berberyjskiego plemienia Ida Oukensous, które słynie z wyrobu sztyletów i broni palnej. O militariach nic więcej nie wiemy. Natomiast zaciekawił nas budynek „ichniejszego” urzędu miasta. To ten po prawej na zdjęciu.

 
           W środku europejski standard. W biurach komputery i ……….. zdziwione miny urzędników, gdy nas w drzwiach widzieli.
         

       Jeszcze krótki spacer i ruszamy dalej. Raz jedziemy z górki. Raz pod górkę. Jak to w górach bywa.

 
      W końcu opuszczamy Antyatlas i zjeżdżamy na nizinę oddzielającą go od Atlasu Wysokiego. Szybko opuszczamy miasteczko Aliouine. Robi zaściankowe wrażenie.
Zatrzymujemy się na moment koło ciekawej kasby, gdzie na ścianie widzimy ręcznie narysowaną mapę okolicznych atrakcji turystycznych. Strzał w „10” !
 
       Dodam tylko, że Królestwo Maroka ma samodzielne Ministerstwo Turystki. To Ministerstwo ma swoje regionalne biura, z rzeszą poważnych urzędników. W biurach tych rozdawane są nikomu niepotrzebne foldery, zachęcające do odwiedzenia Maroka lub jego królewskich miast.
Brakuje natomiast turystycznych map dla poszczególnych regionów.
Oto przykład.


          Z mapy ściennej dowiedzieliśmy się, że niedaleko jest wioska Ifri, gdzie jeszcze niedawno, mieszkańcy mieszkali w wykutych w skale jaskiniach. Wioskę znajdujemy, nie bez pewnego trudu. Nazwa Ifri, to nazewnictwo oficjalne i nikt z kilku napotkanych osób nie wiedział o co pytamy. Berberyjska i używana nazwa wioski to Tagadir.

 
        Za 10 dirham „klucznik” otwiera wejście i oprowadza po wiosce. Jednak w dużej części jest ona niedostępna, ze względu na stan techniczny drabin, stropów i ścian kamiennych. Ponadto, ja jako człowiek niefrancuskojęzyczny – nie mogłem się dowiedzieć od i do kiedy wioska była zamieszkała.

 
       Potem krótka wizyta w wiosce położonej u podnóża skały. Widać, że mieszkańcom pozostała tradycja bliskiego kontaktu ze skałami. Swoje nowe, murowane domy, postawili bowiem na litej skale! Ma to swoje plusy i minusy. Plusem jest czystość. Nie ma ziemi, nie ma błota pomiędzy domami, na chodnikach, czy podwórkach. Minusem jest chyba to, że jak małe dziecko się wywróci, to ma bardzo pokaleczone kolanka?

        Co by jednak nie powiedział, to spacerując po wiosce, odnosi się dość surrealistyczne wrażenie. Jednak ziemia, to ziemia. Na wsi być musi.

       Po południu opuszczamy ciekawą okolicę, choć można by tu jeszcze dni kilka pomyszkować. No cóż, mamy ograniczony czas naszego wyjazdu i musimy ciągle dokonywać wyboru. Ruszamy więc w stronę Warzazat.


          Po drodze mamy kilka górskich przełęczy, a na nich stoiska z minerałami i skamieniałościami. To znak, że wkraczamy w rejon Maroka, który jest rajem dla geologów. Jako totalni laicy w tej dziedzinie, zatrzymujemy się tu i ówdzie i próbujemy dowiedzieć się gdzie, co, za ile. W dalszej podróży takie informacje będą nam procentować, a do Europy nie zabierzemy ze sobą malowanego gruzu.

 
       I znowu robi się późne popołudnie. Jedziemy jakimś olbrzymim płaskowyżem. Daleko na horyzoncie po lewej i prawej, pasma górskie.

 
            Zatrzymujemy się w miasteczku Tazenakht. To siedziba kolejnego berberyjskiego plemienia o nazwie Ouaouzguite.

 
          To plemię specjalizuje się w tkaniu dywanów o pomarańczowym wątku. Same proste, geometryczne wzory, są typowe dla wszystkich dywanów berberyjskich.

 
            Samo miasteczko ma też dziwną zabudowę. Wszystkie boczne uliczki są bardzo szerokie, a wszystkie domy posiadają podcienia, z pomieszczeniami, gdzie prowadzi się działalność rzemieślniczą lub handel.

             Wieczorem jesteśmy świadkami i dokumentujemy zachowanie francuskich turystów. Zatrzymują się, podbiega do nich gromadka dzieci. Pan "delegat" wychodzi z kampera, wręcza każdemu dziecku po długopisie i robi minę zadowolonego z siebie. Bez komentarza.

 
       W kolejnym dniu podróży zatrzymujemy się przy straganach, przed miejscowością Ajt Bin Haddu. Gdy fotografowałem miejscowe wyroby rzemieślnicze, nagle naszym oczom ukazał się ……….. nie, nie. Nie las krzyży.

 
                Ale coś równie znanego miłośnikom kinematografii. Miejsce, gdzie nakręcono ponad 30 filmów. Od Lawrenca w Arabii, poprzez Klejnot Nilu, Gladiatora, czy Aleksandra.


        Ta pierwsza liga kinematografii światowej zjawiła się w tym miejscu, za sprawą ksaru, berberyjskiej wioski obronnej, która:
a)      wpisana na listę dziedzictwa UNESCO,
b)      wyremontowana z pieniędzy UE,
c)      jest obecnie najlepiej zachowanym ksarem w Maroku.

 
           Ksar jest jeszcze częściowo zamieszkały. Ale spora część obiektów jest otwarta i udostępniona do zwiedzania. Czasami za kilku dirham jesteśmy wpuszczeni do domu, gdzie kręcono takie czy inne sceny filmowe. Jeden z mieszkańców pokazuje mi grotę, która „grała” w 4 produkcjach. Sam właściciel pokazuje z dumą swoje identyfikatory statysty filmowego, zdjęcia z planu. Na moje pytanie, kto najlepiej zapłacił za udostępnienie groty, odpowiedział z wyraźnym sentymentem – film Gladiator. Przez kilka dni wszyscy musieliśmy opuścić swój dom, gdy zajęli go filmowcy, ale warto było.

 
     Jeśli jest obiekt turystyczny, to nie może zabraknąć i oferentów sztuki wszelakiej. Można tu nabyć obrazki malowane ………. herbatą z szafranem. Ich wykonywanie trwa 3-4 minuty i przypomina pisanie informacji szpiegowskie – nie widać co się rysuje. Dopiero podgrzanie spodniej strony kartki uwidacznia „małe dzieła sztuki”,  po 50 dirham sztuka.

         Na drugi dzień mamy już wszystko "zwiedzone". Sklepy pamiątkowe "obchodzone". Materiał video nakręcony.
Może więc wyskoczyć rowerem, na dzień w wysokie góry?

Kamperem przez świat. Irak 2021

             Matko Boska! Krzyknąłem, gdy zobaczyłem swoje zaległości w prowadzeniu PPP (praktycznych porad podróżników) na naszym blogu. Gd...