piątek, 26 kwietnia 2013

Maroko. Wspomnienia z Tangeru.


        Zgodnie z obietnicą, po wywołaniu zdjęć z Tangeru, postaramy się przedstawić dowody na tezę, że ........ miasto to, można "bez bólu", pozostawić poza swoją planowaną trasą turystyczną.

    O grocie Herkulesa wspomniałem na fejsie. Można o niej powiedzieć tyle, że wewnątrz jest więcej sprzedających pamiątki, niż zwiedzających grotę. Nawet legenda o Herkulesie, który spędził w grocie noc, nie uratuje jej reputacji.

 
       Natomiast jako ciekawostkę można potraktować wizytę na przylądku Iszbartal (Spartel). Stoi tu latarnia morska z 1865 roku i to w tym miejscu spotykają się wody Atlantyku z wodami Morza Śródziemnego. Co z takiego spotkania wynika, to wiedzą tylko żeglarze. Widać z tego miejsca spory odcinek wybrzeża hiszpańskiego.

        Wracajmy do Tangery. „Zrobilśmy” go z przewodnikiem w rękach. Więc powinno być ok.
 
         Zaczynamy od Muzeum Sztuki Marokańskiej. Mieści się ono w XVII wiecznym sułtańskim pałacu Dar al-Machzen.  


      Dochodzimy do sali, gdzie eksponowane są przedmioty z ruin miasta Cotta. Miasto było ważnym ośrodkiem gospodarczym w okresie mauretańskim, to znaczy od I wieku przed do III wieku naszej ery. Ale zaraz, nie o tym chciałem napisać! Gdzie to miasto było położone?
             Nieopodal Tangeru, kilkaset metrów od „groty Herkulesa”. Kilka dni wcześniej chciałem obejrzeć te ruiny. Teren ogrodzony wysokim murem, przy bramach różnokolorowe formacje wojskowe trzymają straż. Za murem trwa jakaś budowa. To może oznaczać tylko jedno – kolejny pałac dla Króla lub kogoś z jego saudyjskich krewnych. Wszystko ok., tylko dlaczego na terenie ruin (o ile jeszcze istnieją?) ważnego, dla historii tego terenu, ośrodka miejskiego? Ja rozumiem, że Król wszystko może, ale troszkę nieładnie tak manipulować historią swojego kraju !!!

 
       Potem spacer po kasbie. Utkwiła nam w pamięci Brama bastonady. Jest tu fontanna z ciekawą mozaiką. Natomiast sama bastonada, to bicie w pięty, na które skazywano kiedyś przestępców, a samą karę wykonywano w tym miejscu.
 

                     Jesteśmy teraz na legendarnym placu Petit Socco. Kiedyś, było tutaj centrum mediny. Tu załatwiano wielkie interesy. W kabaretach, kasynach czy kawiarniach – widywano bankierów, dyplomatów, wielkich kupców – z początku XX wieku. Obecnie nie pozostało NIC z ducha ówczesnych czasów. Zwykły placyk z knajpkami, bez wyrazu.  


         Szukamy dalej. Już wiem! Może w Cafe Hafa ? Kawiarnia istnieje nieprzerwanie od 1921 roku. Według przewodnika, nie wymieniono w niej nawet mebli z tamtego okresu! Jakaś bzdura, plastikowe krzesła ogrodowe z 1921 roku? Żart. No ale duch słynnych pisarzy, czy też zespołów? Bywali tu i Paul Bowles i The Rolling Stones, a nawet członkowie The Beatles. Obecnie kawiarnia okupowana jest przez miejscowych ćpunów, a zapach kifu i marihuany roznosi się dookoła. Jeszcze szybciej wyszliśmy niż weszliśmy do tego miejsca.

 
     Kilkaset metrów obok kawiarni Hafa, miejsce ciekawe. Punkt widokowy, z którego widać Europę. Spotkaliśmy tu wiele osób, również całe rodziny, z nostalgią spoglądające na skrawek „ziemi obiecanej”. Podobnie jak klientela „sławetnej” kawiarni. Dziesiątki osób wpatrzonych na drugą stronę cieśniny Gibraltarskiej.
 

           Ciekawe, czy ci mieszkańcy Tangeru – tu na fotografii z początku XX wieku – byli bardziej szczęśliwymi ludźmi?
            Dajemy sobie, albo raczej przewodnikom turystycznym, jeszcze jedną szansę. Cafe de Paris. Jacy tu ludzie nie przebywali? Jacy dyplomaci, pisarze, artyści? Daruje sobie przepisywanie ich nazwisk. No tak, od otwarcia kawiarni w 1920 roku, minęło trochę czasu.


          Jednak, ani kawiarnia nie mieści się już w swoim pierwotnym miejscu, ani jej otoczenie nie przypomina niczego, z nostalgii minionych lat. Więc znowu pudło.

 
      Oczywiście mieszkańcy Tangeru, mowa o płci męskiej, przesiadują jak przed laty w kawiarniach, przy szklaneczce herbaty. Ale czynią tak (od wieków), wszyscy Arabowie, czy też Turcy.

       Sam Tanger, to jednocześnie nowoczesna metropolia. Duże firmy, banki, szerokie ulice pełne samochodów. Jednak moim zdaniem, to za mało aby zaciekawić turystę.

                  Z drugiej strony patrząc, to współczesny turysta (nawet organizator turystyki) często nie wie, czy jego prom pasażerski przybije do portu w Tangerze (tu przybijają tylko (!) szybkie promy z Tarify), czy też do odległego o 50 kilometrów, nowego portu w Tanger Med (tu przybijają wszystkie inne promy do Maroka). Wiadomo bowiem, że z tego miejsca szybko się odjeżdża. W Maroko.
          Więc może przestańmy pisać o „niezwykłej atmosferze, mieście romantycznym, zmysłowej egzotyce”. Ktoś, kiedyś, o czymś napisał: to se ne wrati.

Czy nie było to czasami o Tangerze ?
 
           Po 3 dniach jedziemy do Tanger Med. Spotykamy tu silną ekipę z CamperTeamu, która właśnie rusza na podbój Maroka. Nieoceniony Krzysiu (eMKa) dostarczył nam – tak na wszelki wypadek – nową chłodnicę do kampera.
Wymieniamy kilka zdań o swoich planach. Każdy rusza w swoją stronę.

 
     Wieczorem jesteśmy już zaokrętowani na swoim promie do Hiszpanii.
 

        O zachodzie słońca, z opóźnieniem typowym chyba dla wszystkich  promów, odbijamy od afrykańskiej ziemi, na której spędziliśmy trochę ponad 4 miesiące czasu. W Maroku, na terenie Sahary Zachodniej i Mauretanii. Świadomie zrezygnowaliśmy z jazdy do Senegalu i Gambii. Było o tym na naszym blogu.
         Jesteśmy teraz mądrzejsi o doświadczenia, jak należy przygotować siebie i kampera do podróży po Afryce Zachodniej.
          Nie wiemy tylko, jak zachować się wobec różnych „internetowych doradców”, opisujących w necie swoje afrykańskie podróże? Przez kilka bzdurnych sieciowych wpisów, mieliśmy trochę  różnorakich problemów. Więc prostować czy pozostawić internet swojemu biegowi? W końcu każdy może tu pisać, co mu się podoba !!! Mniejsze lub większe dyrdymały. Byle zaistnieć.

 
      Tymczasem z pokładu, po raz ostatni spoglądamy na Góry Rif.
 

           Mnie trafia się jeszcze okazja „ustrzelenia” dłoni marokańskiej pasażerki. Dłoni ozdobionej, zgodnie z berberyjską tradycją, tatuażem z henny.

 

                Godzinę później, mijamy skrawek zamorskiego terytorium Wielkiej Brytanii i wyładowujemy się w hiszpańskim Algeciras. Następnego dnia spokojnie ruszamy do dalszego „smakowania” Andaluzji. Tym razem jej wschodniej części.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Maroko. Już do odwrotu głos trąbki .........

         Zatrzymujemy się kilkanaście kilometrów za Tazą. Ciężko było coś sensownego znaleźć na postawienie kampera. Ma jednak swoje rozmiary. No i płaskiego wymaga, do prawidłowego działania instalacji wodnej.


         W końcu zjeżdżamy w polną drogę.


            Fajny zakątek, z ciekawymi widokami. Sto metrów dalej stoi jakiś domek. Idę zapytać, czy możemy sobie tak postać.
Gospodyni z uśmiechem odpowiada, że nie ma problemów.
Super. Zanikam i zaszywamy się w kamperze. Deszcz ciągle pada.
       Dzień kolejny. Kończymy śniadanie. Ktoś puka. Nasza sąsiadka przynosi tacę z tażinem i innymi łakociami. Po kilku godzinach kolejna wizyta. Taca z kawą, herbatą i słodyczami.


        Teresa zostaje zaproszenie. Śmieje się, że na zebranie koła gospodyń. Ja niestety nie jestem zaproszony. Po południu gospodyni przybiegła z tacą nr 3. Kuskus.
      Nie można się porozumieć. Podziękować. Odmówić. Kobieta używa chyba tylko berberyjskiego. Zapraszamy do kampera. Pokazujemy nasze jedzenie w lodówce. Kiwa głową i nosi dalej.


      Tak było przez 3 dni. Souveniry już nam się pokończyły. Na zakończenie jesteśmy zaproszeni na sesje zdjęciową. Pani prowadzi nas do ogrodu. Z dumą opowiada coś o swojej ……… krowie. Nie ma zmiłuj. Trzeba focić.

         Dlaczego pozwoliłem sobie na dokładniejsze opisanie jednego z naszych epizodów z podróży? Aby móc zapytać, czy gdzieś w Europie spotkamy się jeszcze z takimi przyjęciami ? Czy raczej szybciej pojawi się policja miejscowa, wezwana przez sąsiadów, schowanych za swoimi żaluzjami?
Trzeciego pytania już nie zadam.
 
                         Potem cumujemy na wybrzeżu Morza Śródziemnego. W Al-Husajma. Jakaż różnica, w porównaniu do Atlantyku. Brak przypływów (prawie), fale jak na Bałtyku, takie nijakie.
 

       Ale jest za to coś innego. Hiszpańska wyspa Penon de Alhucemas, leży 200 (ma głowie Teresy) metrów od plaży, przy której stoimy. Pozostałość czasów kolonialnych. Ktoś czegoś nie doczytał i wszystkie wysepki wokół Maroka stały się na wieki własnością hiszpańską. Widać, że umowy pokojowe (niczym kredytowe), też mogą zawierać różne kruczki.
 

       Na plaży widzimy też najdziwniejsze łodzie (?) rybackie jakie kiedykolwiek oglądaliśmy. Dobry pomysł, na takiej (dwuosobowej), to tylko kilkaset metrów od brzegu można się zapuścić. O ucieczce do Europu nie ma mowy.
 

          To jeszcze nie koniec dziwów w tym miejscu. Idąc plażą na zachód spotykamy kolejne dwie, tym razem niezamieszkałe wysepki Królestwa Hiszpanii. Isla de Mar i Tierra (te jaśniejsze, po prawej stronie zdjęcia). Te są oddalone o 100 metrów od lądu. Oczywiście na plaży stoi żołnierz z karabinem, aby nikomu nic głupiego do głowy nie strzeliło!  
     Potem jeszcze ze 2 dni jedziemy przez Góry Rif, które w tej części Maroka dochodzą do samego morza. Każdego wieczoru jesteśmy dokładnie legitymowani. Potem w pobliżu stoi jakiś strażnik. Są ku temu dwa powody. To rejon masowych ucieczek z Afryki do Europy.
Po górskich lasach ukrywają się całe grupy czarnoskórych, czekających tylko na okazję.
      Po drugie, w tych rejonach produkuje się, a potem przemyca do Europy marihuanę i haszysz. Trzecia niedogodność, w postaci porwań obcokrajowców, ostatnio nie występuje.

        Kolejne 3 dni spędzamy w Tangerze i okolicach. Można sobie było ten rejon odpuścić. Z „tego” przed i powojennego Tangeru NIC już nie pozostało. Bzdury podają przewodniki – w tym i mój ulubiony Hachette - o niezwykłej atmosferze, pokoleniu bitników, Beatlesach pisarzach czy świetle, które inspirowało malarzy. Może zostali choć narkomani, prostytutki, czy też szpiedzy? Tego nie sprawdzaliśmy.
             Zdjęcia z tych kilku ostatnich dni na Afrykańskiej ziemi, postaram się opublikować przy następnej okazji.

           Bo dzisiaj, ósmego kwietnia wieczorem, stoimy już na terenie poru Tanger Med. Jutro mamy zaplanowane spotkanie z trzema załogami z forum Kamperteam, które rozpoczynają jazdę po Maroku, a kilka godzin później sami mamy zamiar przeprawić się na stary kontynent. Ponad cztery miesiące nas tam nie było.
Tani internet pozostanie niestety w Maroku.
Więc w sieci meldować się będziemy tylko okazjonalnie.

Do usłyszenia !

piątek, 5 kwietnia 2013

Maroko. Sztuka negocjacji.

          Pierwszy przystanek robimy w mieście Arfud. Miasto założyli w 1930 roku Francuzi, jako garnizon wojskowy, gdyż ciągle mieli problemy z okolicznymi plemionami Berberów. Koloniści odeszli – miasto i Berberzy zostali.

 
       Z pobliskiego wzgórza, roztacza się wspaniały widok na miasto i okolicę. Szczególnie pustynna okolica jest ciekawa. Kilka dni temu austriackie Towarzystwo Astronautyczna, zakończyło w tym rejonie, testowanie przyszłych pojazdów marsjańskich. Okazuje się, że okolice Arfud, najlepiej na naszym globie, odpowiadają powierzchni planety Mars.
 

           Potem, na krótko zatrzymujemy się w miasteczku Maadit. Miało być jakieś małe zwiedzanie, ale szybko z tego pomysłu rezygnujemy, gdy otacza nas grupa rozkrzyczanych dzieciaków, domagających się prezentu, długopisu, cukierka lub dirhema. Widać, że znajdujemy się znowu, na trasie tych diabelskich, francuskich kamperów.          Podkreślić trzeba, że o te żebracze, czy też roszczeniowe zachowanie, nie obwiniamy ani dzieciaków, ani nawet dorosłych Marokańczyków. Nauczyli ich tego bezmyślni „turyści” z Francji czy też Niemiec, którzy stanowią przeważającą większość w tym kraju.

 
        Dalej nic miało nie być, a tymczasem zobaczyliśmy, niedaleko od drogi, fajną rzecz. Duży gejzer, z kilkoma małymi wywierzyskami. Można tu nawet przenocować. Niestety woda jest mocno zasiarczona, a miejscowy sprzedawca pamiątek twierdzi, że jest szkodliwa dla skóry (?).

 
          Na noc zatrzymujemy się koło źródła Ajt Maski. Wypływa ono z jaskini i wpada wprost do basenu legionistów. Basen naprawdę wybudowali żołnierze francuskiej legii, a po całodziennej jeździe przyjemnie było wskoczyć do jego chłodnej wody.
 
       Następnego dnia, dużo czasu zajmuje nam rozwiązanie problemu kończącego się gazu. Trzeba znaleźć zakład gazowniczy i załadować butlę. Problem polega na tym, że w Maroku jest pięciu dystrybutorów butli gazowych. Każdy ma swój kolor butli. Tą, którą kupiliśmy na zachodzie Maroka, nie możemy wymienić na wschodzie.
        Ale jakoś to rozwiązaliśmy, a po południu długo szukamy miejsca postojowego. Nasza trasa prowadzi teraz przez Atlas Wysoki, no prawie jego wschodnie zakończenie, ale jednak to góry.


          Dopiero późnym popołudniem, zjeżdżamy do wioski Hamat Ali Cheri. Znajdujemy fajne miejsce w centrum, a z okien kampera widzimy taki oto widok.
          Dopiero lokers tłumaczy nam, że za tym wałem, nad brzegiem rzeki, jest mały basen termalny. Kąpią się w nim osobno mężczyźni i osobno kobiety. To zrozumiałe, ale kiedy i na jakich zasadach odbywają się zmiany? Tego nie mogliśmy zrozumieć
 

      W końcu docieramy do miasta Midelt. Miał to być tylko jakiś etap, a zrobił się trzydniowy pobyt. Wszystko to za sprawą kolorowych kamyczków – czyli minerałów, naszego ostatniego hobby.


        Tuż przed miastem zatrzymujemy się obok przypadkowo wytypowanego sklepu z minerałami. Młody właściciel to Bilel Żagurz. Zaprasza nas, do zatrzymania się za swoim domem i zaczyna oprowadzać po swoim sklepie.


            Ciekawie opowiada (po angielsku) o minerałach.


        Ostrzega przed kolorowymi podróbkami, które turyści łykają jak pelikan gorące kartofle. Pokazuje trzy certyfikowane meteory, które są w jego posiadaniu (b.drogie).


        Jak mówimy, że chętnie coś sami poszukamy, odpowiada, że pokaże nam miejsca, gdzie wydobywa się niektóre minerały.

 
           I tak oto, kolejnego dnia jedziemy do Mibladene. Kiedyś wioski górniczej, a kiedy wydobycie rud (ołowiu i miedzi) stało się nieopłacalne, a kopalnie zamknięte – ludzie zmienili fach na poszukiwaczy minerałów. Po drodze, dołączyli do nas, turyści z francuskiego kampera.
 

            Przy świetle latarek wchodzimy w podziemne korytarze. Bilel pokazuje gdzie i co można wydłubać. Sami też szukamy, a nasze kieszenie stają się coraz cięższe od znalezionych skarbów. Niestety nie od złota, albo innej platyny.

Kolejny dzień poświęcamy na preparowaniu okazów geologicznych. Wieje jakiś huragan i nawet o rowerze nie ma co marzyć!

 
           Po dociążeniu kampera kolejnymi kilogramami kamieni, rozpoczynamy jazdę w stronę Parku Narodowego Ifran, gdzie w cedrowych lasach, żyją sobie małpy makaki, a dokładnie makaki magot. To najdalej na północ występujący gatunek małp. Małpki z Gibraltaru, to zaledwie  niewielka kolonia sztucznie utrzymywana na wolności.      Tutaj, wysoko w górach, spędziliśmy z nimi noc. Długo można by obserwować ich zachowanie na wolności i co tu dużo mówić …….. ich małpią złośliwość.

 
        Rano zostawiamy sympatyczne małpki i zjeżdżamy do miasteczka Azrou. Na słynny wtorkowy targ, gdzie okoliczni Berberowie sprzedają swoje towary.
 

          Targ rzeczywiście olbrzymi, a jak targowisko, to i nosiwody nie mogło zabraknąć. Chodząc między sprzedawcami, głośno zachęca do wypicia kubka wody, którą nosi w skórzanym pojemniku na plecach.
 

             Z Azru niedaleko już di Ifran. Miasta notabene królewskiego, to znaczy z pałacem dla króla, o którym nic dobrego powiedzieć się nie da. To znaczy o mieście, nie o królu. Więc jak szybko do niego wjechaliśmy – tak i szybko wyjechaliśmy.


       W kierunku Tazy, a dokładnie jej parku narodowego. Otoczenie robi sie coraz bardziej europejskie. No, powiedzmy południowoeuropejskie. Skończyły się upały, a zaczęły .......... pierwsze problemy z kamperem. Dokładnie mówiąc z chłodnicą, z której płyn robi kap, kap, kap.
        Tracimy prawie cały dzień, na znalezienie warsztatu, a potem na ustalenie zakresu i kosztu naprawy. I wszystko wydaje się ok do chwili, aż mechanik wraca z chłodnicą z sąsiedniego miasteczka, gdzie miał dokonać zaspawania nieszczelności i ............. zabiera się za jej klejenie.
Kiedy skończył montowanie, cały dumny ze swego dzieła, podniósł cenę z uzgodnionych 400 dirham, na 600. Dodatkowy dowcip sytuacji polega na tym, że mechanik mówi tylko po arabsku!
Rozmawiamy więc za pomocą ołówka, gestów i ........... internetowego translatora, który sprawdza się, powiedzmy w 30%. W pozostałych siedemdziesięciu marokańczycy robią "wielkie oczy".
     Ale wróćmy do mechanika. Płacę mu połowę ustalonej kwoty, gdyż nie wykonał naprawy tak jak ustaliliśmy. Na to on, nieważne co było ustalone ważne, że już nie cieknie. Dochodzą do nas jacyś miejscowi mężczyźni. Mechanik zgadza się na 300 dirhamów. Ja nie. Nie widzę opcji, aby za 2 godziny pracy mechanika płacić więcej niż 200. Znamy już dość dobrze marokańskie realia.
To i tak jest dla niego duży zarobek. Jeden z mężczyzn mówi trochę po angielsku. Tłumaczy, że jak naprawią francuskie auto, to dostają pieniędzy, ile powiedzą. Inni mężczyźni zaczynają głośno najeżdżać na mechanika. Ja spokojnie swoje. Nie taka umowa, nie taka zapłata.
Ostatecznie proponuję, aby ktoś zadzwonił po policję, która rozstrzygnie, kto ma rację?
Wtedy jest inna rozmowa. Nie ma problemu, 200 dirham wystarczy, wszyscy się kłaniają i uderzają ręką w serce.
                  Tu przedstawiłem, może nazbyt szczegółowo, jeden ze sposobów sztuki negocjacji obowiązujący w Maroku.


       W miejscowości Taza dopada nas front. Atmosferyczny oczywiście. Jeszcze przed miastem podziwiamy okwiecone łąki. W kilka godzin później zrywa się wiatr i zaczyna padać. Trzeba znaleźć jakieś spokojne miejsce i przeczekać.
Sami jesteśmy sobie winni !
Za bardzo zbliżyliśmy się do Europy.







środa, 3 kwietnia 2013

Maroko. Ostatnie piaski i ksary.


      Oto wjeżdżamy do Rissani, kiedyś ostatniego miasta, leżącego na skraju Sahary, do którego prowadziły utwardzone drogi. Teraz wszystko się pomieszało. Niby to miasto jest ostatnie, ale jeszcze dalej, dojedziemy drogą asfaltową do kolejnych wiosek. Kiedy wydaje nam się, że za tymi wioskami czaka nas tysiące kilometrów piasku, to nagle zaskoczy nas tablica reklamowa, która informuje, że 60 kilometrów w bok jest: oaza, a w niej oryginalne osiedle z namiotami nomadów, klimatyzacją, basenem, WiFi i kortem tenisowym.

No i taka właśnie jest ta dzisiejsza Sahara. Z drugiej strony trzeba jednak pamiętać, że pustynia, to pustynia. Na przykład na wschód od Rissani zaczyna się pustynia Kir (El Gir). Pamiętajmy, że Sahara to nazwa raczej regionu, albo zbiorowiska wielu pustyń. Wymieniona pustynia Kir znana jest z gwałtownych wiatrów i burz piaskowych.
Doznajemy tego od kilku dni, wieje, a słońca niczym zza chmur świeci.

 
      Wracajmy do miasta. Na miejscowym suku znajduje warsztat rowerowy. Mój bicykl wymaga drobnej naprawy. Jednak jak zobaczyłem mechanika i jego warsztat pracy, to jakoś odeszła mnie ochota, na zostanie jego klientem.
 

       Co więcej o suku w Rissani? Jest on jednym z najważniejszych targów w tym regionie. Widzimy tu przykładowo, całe worki, albo sterty wysypanych daktyli, które oferują mieszkańcy okolicznych wiosek.
 

      Tutaj też zobaczyliśmy, jak wygląda praca w piekarni i wypiek chleba, który za chwilę kupiliśmy. Oj, sanepid miał by tam co robić!
 

                Kolejną atrakcją, a raczej świętością Rissani, jest grób-mauzoleum Mulaj Ali Szarifa – założyciela dynastii Alawitów.  Dla lepszego zrozumienia zagadnienia powiem, że jest to prapraprapra…….. dziadek obecnego Króla Maroka.
   Przed wejściem do mauzoleum, stoję ze znajomym, dzięki któremu udało nam się wejść w miejsca, gdzie niemuzułmanin wstępu nie ma. Oj, dostało mu się za to, od ochrony!

 
       Stoimy sobie w tym Rissani, już dzień drugi. Dzieci nabrały takiej śmiałości, że nawet obiektyw aparatu fotograficznego, specjalnie ich nie peszy. No to sobie pstrykam.
 

       Jednak dla mnie, największą rewelacją okolic Rissani, są rozrzucone dookoła, ciągle zamieszkałe ksary. Pomimo, że w przewodnikach, na ich temat, jest jakaś jednozdaniowa wzmianka, którego dnia ruszyłem rowerem na ich objazd. Niedaleko miasta położony jest ksar Manouga. Obowiązkowe muzy obronne, ozdobna brama. Wszystko oczywiście z „glinianego budulca”.
 

          Wewnątrz można poruszać się tylko pieszo, lub co najwyżej na osiołku. Większa część uliczek jest zakryta od góry.
 

      Spotykam tylko dzieci, które zaciekawione kto to idzie, równie szybko znikają w swoich domach.
 

       Kilka kilometrów dalej wchodzę do ksaru Aulad Abd al-Halim. To jeden z niewielu, o którym cokolwiek wiem. Wybudowany w 1900 roku dla brata miejscowego sułtana. Zachowały się w nim dekoracje sufitów w dwóch pomieszczeniach.

 
          Trochę więcej opowiem o ksarze Asarghin. Dla mnie to było totalne zaskoczenie. Najpierw zdobiona brama, starcy siedzący dookoła. Tutaj spotykają mnie „frojndy” i prowadzą dalej.
 

             Zaraz za bramą stosunkowo rozległy plac. Miejsce zebrań? Grecka agora ?
 

        Na końcu placu mały sklepik spożywczy. Oczywiście wszystko w glinie zrobione.

 
         Potem wchodzimy w uliczki ksaru. Uliczki? Raczej tunele. Światło słoneczne przenika co kilkadziesiąt metrów. Na skrzyżowaniach. Po bokach widzimy chodniki, środkiem zagłębienie – odprowadza wodę lub ścieki? Nie mniej, jedna rzecz zaskoczyła mnie totalnie.
               Brak jakiegokolwiek brzydkiego zapachu (mówiąc wprost – nic tam nie capi)!
Na teoretycznie przewiewnych uliczkach suków, miejscami smród zwala z nóg. Tutaj nic!

 
        „Przyjaciele” doprowadzają mnie do ozdobnych drzwi. Mówią, że to meczet (mosqu). Minaretu nie widać, widocznie wystaje ponad zadaszenie uliczek.
 

          Dwie uliczki dalej wchodzimy do wnęki, a tam ….. studnia. Woda wyciągana jest z głębokości około 10 metrów.
 

              Na koniec „przyjaciele” zapraszają mnie do swojego domu. Na środku typowy dziedziniec. Z miejscem do przyjmowania gości. Tutaj toczy się głównie domowe życie. Pomieszczenia wokół to sypialnie, kuchnia, jakiś magazynek.
Rezygnuję z dalszego oprowadzania, trochę tu zamarudziłem, a jeszcze ze 30 km drogi przede mną.
Pozostałych kilka ksarów potraktowałem z marszu. Fotka bramy i dalej.

 
                Kolejnego dnia znowu rower poszedł w ruch. Pojechałem do dość kultowego miejsca na turystycznej mapi Maroka. Małej osady Marzuka. Miejsce to znane jest z Irku Szabbi -  wydm o wysokości ponad 200 metrów. To chyba jedyne takie miejsce w Maroku, gdzie można „otrzeć się” o namiastkę pustyni z folderów. Dlatego i ruch tu spory. I różne 4x4 zakopują się w piachu i na wielbłądzie można pojechać za trzecią wydmę i tam spędzić niezapomniana noc w namiocie nomadów. Dla mnie to była jazda nudna i męcząca. Prawie 50 kilometrów w jedną stronę, płasko, i tylko z czterema zakrętami po drodze. No i jeden pedał coraz bardziej nie chcę pedałować!

Następnego dnia jedziemy dalej. Teraz już tylko na północ! Ku Europie.
Może w końcu ta zima, na starym kontynencie odpuści ?

Kamperem przez świat. Irak 2021

             Matko Boska! Krzyknąłem, gdy zobaczyłem swoje zaległości w prowadzeniu PPP (praktycznych porad podróżników) na naszym blogu. Gd...