wtorek, 18 czerwca 2013

Francja. Prowansja -> Kraków

       Pomału kończymy swoją przygodę "z Maurami". Jeszcze kilka dni zostało do ukończenia ośmiomiesięcznej podróży kamperem. Podróży po Europie i Afryce. Podróży, która miała kilka celów.
Ten najbardziej górnolotny, to szukanie śladów Maurów, czyli muzułmanów z Afryki północnej. Temat skrywany? Zapomniany? Niechciany, no bo jak to - muzułmanie w Europie?
Chrześcijańskiej Europie?
Tak, byli tutaj, a dokładnie na Półwyspie Pirenejskim i wnieśli olbrzymi wkład w rozwój kultury, sztuki, architektury.
Nie można tego pomijać i wstydzić się.
       Drugim celem było sprawdzenie możliwości uprawiania karawaningu, przez wiele miesięcy. W tym możliwość spędzania zimy na południu Portugalii lub w Afryce.
       Cele, które sobie założyliśmy przed wyjazdem, zostały osiągnięte.
Więc w te ostatnie kilka dni, możemy już nieco zwolnić tempo.
Z Prowansji obrać kierunek na Kraków. 
Ale po drodze ........

       Ostatnio mało było zdjęć miejsc, gdzie się zatrzymyjemy na noc. Oto jedno z nich. Dokładnie mówiąc, jest to jedno z trzech miejsc, wyznaczonych dla kamperów, koło małej miejscowości Gordes. Z tymi "rzeczami" nikt nie pobije Francuzów. W całym kraju ponad 3 tysiące miejsc do postawienia kamera ! Raj na ziemi. I to pomimo tego, że francuscy kamperowcy są ........, jeszcze na ten temat napiszemy.

     Natomiast tak wygląda punkt obsługi kampera. Tak wygląda za granicą, bo w Polsce można je policzyć na palcach. To tutaj, za darmo, lub za kilka euro, zatankujemy wodę, dokonamy zrzutu nieczystości, toalety, a nawet doładujemy akumulator.

               Oto prowansalskie miasteczko (wioska?) Gordes. Trzeba coś dodawać? Ten widok powala. I oczywiście jest modny. Tu wypada być. Tu wypada być Francuzom z grubym portfelem. To takie górskie St.Tropez. Nigdy nie widziałem, w ciągu kilku godzin, tylu Porsche, Ferrari i innych nieznanych mi marek.

       My jednak nie przyjechaliśmy tu oglądać samochody. Ciekawsze były domy, jakie buduje się w tym rejonie od setek lat, a które nawet obecnie bywają zamieszkałe. Takie domy nazywają się borie.
       Muszę jeszcze o czymś dodać. Przed momentem wpadł mi w ręce, no raczej w oko, wpis internetowy polskiego karawaningowca. Wyjechał właśnie do odległego kraju. Zastrzega się, że w jego relacji nie będzie nic przewodnikowego, że unika muzeów jak diabeł święconej wody, żadnych wytworów ludzi - tylko natura. No i zaczął się reportaż: ta droga jest dziurawa, w dużych miastach są korki, a na stacjach samoobsługowych jest tańsze paliwo, niż na stacjach z obsługą. Bez komentarza.

        Aby nie było tak szaro, jak z polskim karawaningiem internetowym, popatrzmy na ciekawe okolicę wioski Roussillon. Kamieniołomy ochry. Jeden z wielu w tym rejonie. W sumie jest kilkanaście odcieni tego minerału, a stosowało się go (już tysiące lat temu) i stosuje nadal, jako brawnika do farb, ceramiki i w kosmetyce.
       Skoro tyle barwnika dookoła, trudno się dziwić, że domy w Roussillon są bajecznie kolorowe.

       Na krótko, na zbyt krótko, zatrzymaliśmy się w cudownej wiosce Tourtour. Wiosce, która reklamuje się jako "wioska w niebie". Położona na wzgórzu, z dala od tras turystycznych. To było to, czego oczekiwaliśmy od Prowansji. Ten magiczny klimat, koloryt, uśmiech mieszkańców.
To dodam jeszcze tyle, że każda, nawet mała wioska we Francji, chce być zapamiętana jako coś ciekawego, intrygującego turystę: wioska kwiatów, miasto papieży, a w Polsce?
Nie przegapisz przekroczenia granicy, bo u nas po tablicy z nazwą miejscowości jest kolejna: UWAGA FOTORADAR. Komedia.

        Popatrzmy na kilka klimatów, jakie oferuje nam "wioska w niebie".

       Myślę, że każdy miłośnik fotografii miał by tu dużo do roboty. Przy okazji, jak już o fotografii mowa zauważyłem, że zarówno Prowansja, jak i Toskania leżą na tej samej szerokości geograficznej. Może dlatego i tu i tu jest wspaniałe światło do zdjęć i filmów?
Ma ktoś podobne odczucie?

         Na kilka godzin wpadamy do St.Tropez. Tu mogłem zrobić tylko fotki bajecznie drogich pojazdów, jachtów i restauracji. Oaza próżności.

       Na koniec brama do Prowansji, czyli miasto Sisteron. W czasie zwiedzania twierdzy, jakiś żołdak nakrzyczał na mnie - ze wzajemnością, Nawiasem mówiąc, to tu był więziony przyszły król Polski: Jan Kazimierz Waza.

         Tak z cytadeli w Sisteron wygląda Rocher de la Baume. Jedno z bardziej znanych miejsc wspinaczkowych w tym rejonie Francji.

     Opuszczamy Francję, niemieckimi autostradami jedziemy w deszczu. Słyszymy, że Dunaj zagraża wylaniem. Tymczasem wjeżdżamy do Austrii i ...............  robimy jedno z dziwniejszych zdjęć. To to na zdjęciu, to na 100% rzeka Dunaj. Takie byle co!
W Austrii mamy dwie zaprzyjaźnione rodziny globtroterów: w Linzu i Lienzu.
Tym razem gościliśmy w Linzu.

       U patronów naszej podróży - Doroty i Sławka. Zgotowali nam niesamowicie miłe powitanie. No cóż, prawda jest taka, że trzeba mieć w duszy coś, co popycha cię w świat. Nie ważne czym. Kamperem, samolotem, samochodem czy rowerem? Ważne, że przygotowujesz swoją podróż, sensownie ją odbywasz, jesteś otwarty na innych ludzi. I tylko wtedy zrozumiesz innego wędrowcę.
        Z takich wędrówek wracasz zawsze bogatszy o wielu znajomych, a takie znajomości i przyjaźnie trwają całe dziesiątki lat, a bywa, że są przekazywane z pokolenia na pokolenie.
    
 Nasz wyjazd dobiegł końca.
         Zwyczajowo, jak co roku, robimy swoim powrotem niespodziankę pewnej siedmiolatce i zajeżdżamy kamperem pod szkołę podstawową. Przed "wydaniem dziecka" Pani wychowawczyni upewniła się tylko, czy to my jesteśmy tymi dziadkami, o których się tyle nasłuchała, że podróżują po Afryce? Po powitaniu z Justą, nie mogła mieć już żadnej wątpliwości. :-)

I to było by na tyle.
Podsumowanie jeszcze będzie.
Na spokojnie podzielimy się jeszcze swoimi doświadczeniami.
Może komuś się przydadzą?
          Tymczasem wybaczcie - wakacje "za pasem", a nas już ciągnie na trasę.
Choć na kilka tygodni, choć na Chalkidiki.
Więc o tym też będzie na blogu.

wtorek, 11 czerwca 2013

Francja. Prowansja cz.1

       Pireneje pokonujemy "sami i w samotności". Późnym popołudniem, przy prawie zerowym ruchu drogowym. Boczną drogą, z dala od "autostrady słońca", która prowadzi wzdłuż różnych costa ......, brzegiem Morza Śródziemnego. 
Po drugiej stronie gór zjeżdżamy wprost do małego miasteczka Prats-de-Mollo-la-Preste. Dookoła spokój, cisza. Bez tłumu turystów, można spacerować labiryntem wąskich, brukowanych uliczek.
Zabytków nie ma tu za dużo.


   
        Naszą uwagę zwróciłą kaplica świętej Justyny, ze współczesnymi malowidłami ściennymi.
No, ale Pireneje to jeszcze nie Prowansja. Prowansja zaczyna się jakieś 200 kilometrów dalej.



        Od miasta Aigues-Mortes. Miasto otoczome jest dobrze zachowanymi murami obronnymi, dziesięcioma bramami i sześcioma basztami. I to tyle.


   
         No może jeszcze jedna ciekawostka. Co pewien czas, z murów obronnych wystają takie dziwne konstrukcje. To po prostu ........... latryny. I to z nawet z małym okienkiem, w stronę nieprzyjaciela skierowanym!

     
         Kolejne dwa dni spędziliśmy na terenie wielkiego gospodarstwa (?) Mejanes. Mogą się tu zatrzymywać kampery, choć nazwa "gospodarstwo" jest trochę mylące. Całość położona jest na terenie rezerwatu Camargue. Największego mokradła w Europie. Wokół jeziora, słone błota, pastwiska. Gospodarstwo Mejanes to hodowla koni. Gatunku, który występuje tylko na tych terenach. Hodowla czarnych byków, które sprzedawane są do Hiszpanii.
Na zdjęciu widać fragment prywatnej areny do walki byków. No cóż, gdzieś trzeba testować swój produkt. O takich drobnostkach jak restauracja, kolejka wąskotorowa, lądowisko dla helikopterów, nie będe wspominał. Ot, normalne gospodarstwo rolne.


  
        Camargue, to wspaniałe miejsce do wypraw rowerowych. W czasie jednej wycieczki zobaczyłem tabor, taki trochę nowoczesny. Dwa wozy, jeden konik, jakieś kozy, pieski. Młodzieńcy łowili ryby w pobliskiej rzece. Brodaty ojciec rodziny rozpalał ognisko. Sielanka.


 
         Potem skupiłem się na znalezieniu siedlisk flamingów różowych. W czasie naszej podróży, kilkakrotnie próbowałęm "podejść" te płochliwe ptaki. Nawet na terenie Afryki, a tu taka okazja! Siedlisko kilkunastu tysięcy par. Dopiero wieczorem udało się. Zlatywały stadami i pojedynczo, na nocleg. Trochę już ciemnawo, więc zdjęcie byle jaki. Za to widok tej "pokraki" w locie - bezcenny.


    
        Kolejny nasz etap to Arles. Niestety w deszczu. Samo misato słynie głównie z rzymskich zabytków, choć założyli je jeszcze wcześniej Grecy. Ruiny teatru. Amfiteatr, czy też podziemia zwane kryptoportykiem - wypada zobaczyć. Podróżując kamperem można się zatrzymać koło muzeum de l`Arles Antique. Trafiliśmy tam akurat na wystawę rzeźby francuskiego impresjonisty Rodina. To prawdziwa uczta! Ale Arles to nie tylko Rzym. Jest tu sporo późniejszych zabytków. Jak choć by, widoczny na zdjęciu, klasztor St.Trophime, a dokładnie to jego krużganki.


      
        Z Arles ruszamy w kierunku Awinion. Po drodze, mamy jednak kilka ciekawostek do zobaczenia. Wiatrak Daudeta. Najsłynniejsze miejsce związane z literaturą francuską. To miejsce opisywał w swoich książkach prowansalczyk - Alphonso Daudet.


    
        W miasteczku Les-Baux-de-Provence zwiedzamy najbardziej widowiskowe zamczysko Prowansji. Ale widzimy tu również zupełnie zjawiskowe .......... parapety okienne, w starych domach.
I ciągle jesteśmy pod wrażeniem "Francji życzliwej kamperom". Nie ma problemu z noclegiem, uzupełnieniem wody, czy też zrzutem nieczystości. Raj na ziemi!


     
        Teraz będzie coś o sztuce. Wieeeeelkiej sztuce. Bo skoro jeździmy po Prowansji, to trudno sobie wyobrazić, że nie natykamy się na ślady Picassa, Cezanna, Renoira, czy też van Gogha. No właśnie, Vincent van Gogh. Gdy przebywał w szpitalu, w St.Remy - po odcięciu sobie ucha, to wielokrotnie wychodził na spacery, w czasie których malował swoje obrazy. Dzięki temu. mamy bardzo oryginalną ścieżkę edukacyjną. Ustawione są tu tablicę z reprodukcjami i opisami poszczególnych obrazów artysty. Choć przez ponad 120 lat, wiele się zmienić tu musiało.


       
        Kolejny (deszczowy) dzień spędzamy w Tarascon. Nocujemy w cieniu bajkowego zamku, twierdzy prowansalskiego króla Rene Dobrego. Wypada chyba w tym miejscu wspomnieć, że aż do XV wieku, (miasto Nicea aż do roku 1860 roku (!)) Prowansja była samodzielnym krajem. Tak, tak - nie było tu Francji. Przez wieki Prowansji było bliżej do królestwa Włoch, niż do Paryża. Te różnice w charakterze mieszkańców można i w dzisiejszych czasach dostrzec.


    
        Będąc w Tarascon, nie można pominąć pomnika Tarasque. Potwora, któy przed wiekami terroryzował mieszkańców miasta. Gdyby nie święta Marta - jej grób znajduje się w pobliskiej kolegiacie - to nie wiadomo, co by to było ?!?


     
        Kilka kilometrów przed Awinion, leży ciekawe miasteczko Barbentane. Osoby z dworu papieskiego budowały tutaj swoje domy. Całę stare miasto jest ciekawe, ale chyba najciekawszy jest renesansowy dom La Maison des Chevaliers z 1133 roku. Tak starego domu mieszkalnego, jeszcze w życiu nie spotkaliśmy.


    
        Teraz czas na Awinion (Avignon). Fascynującego miasta południowej Francji. W czternastym wieku, gdy w Rzymie "nie dało się już żyć", dwór papieski przenosi się do Francji. Wybudowany zostaje potężny pałac papieski, w którym urzęduje siedmiu kolejnych papieży (Francuzów).Obok pałacu wybudowano, nie mniej potężną, katedrę Notre-Dame-des-Doms.


       
        Opis Awinion był by niepełny, gdyby nie wspomnieć o sławetnym moście St.Benezet. Rozsławiony przez francuską piosenkę Sur le Pont d`Avignon. U nas reklamę zrobił mu Kamil Baczyński, Ewa Demarczyk, czy też całkiem współczesne teledyski.
Tymczasem my mamy, mówiąc delikatnie, mieszane uczucia. Bo:
- most nie jest wcale mostem, skoro sięga zaledwie do połowy rzeki
- budwę rozpoczął pastuszek Benezet (zdolna bestia) i to w 1177 roku
Choć trzeba przyznać, że piosenka francuska o moście i utwór Ewy Demarczyk są kapitalne!


poniedziałek, 3 czerwca 2013

Hiszpania cz.2. Droga powrotna.



       Chciał bym się zatrzymać jeszcze na moment w Grenadzie. Zauroczyło nas to miasto. Ale z tym zatrzymaniem to nie było już tak łatwo. Piękny parking, przeznaczony tylko dla karawaningowców, kosztuje prawie 20 EUR za dobę ! Trochę to dużo. Na szczęście, w tak dużym mieście, są zawsze miejsca alternatywne do zatrzymania się. I na takowych miejscach stoimy.
       W czasie swojej dotychczasowej podróży tylko jeden raz, w okresie Świąt Bożego Narodzenia, korzystaliśmy z kempingu. Od wielu lat bowiem, preferujemy postoje wśród miejscowej ludności, co pozwala nam lepiej poznać miejsca, regiony, czy też kraje.
          Wracajmy do Grenady. Grenada, to nie tylko wspaniała Alhambra. To również Albaicin, dzielnica mieszkaniowa położona u podnóża pałaców. Założona przez arabskich uchodźców w XIII wieku.
Przed wiekami było tutaj kilkadziesiąt meczetów, które zastąpiono ...... kościołami.
Oto kilka z nich, które spotkałem w czasie kilkugodzinnej jazdy rowerem po starych uliczkach.

Gotycka katedra z wieku XVI. Wciśnięta między inne zabudowania. Nawet dobre zdjęcie trudno jej wykonać.

Wspaniały portal (czyli obramowanie drzwi wejściowych) kościoła Santa Ana. Kościół oczywiście z wieku ..... XVI.

I jeszcze jeden ciekawy kościół. Iglesja del Salvador. Utrzymano w nim kilka elementów z meczetu, który stał w tym miejscu.
     Po trzech dniach opuszczamy Grenadę. Na naszej prywatnej liście rankingowej dajemy jej numer "jeden" - w kategorii dużych miast hiszpańskich. Tych które widzieliśmy, a widzieliśmy tak niewiele.
Ruszamy dalej. Do Guadix.

     Oto Guadix w trzech planach. Na planie pierwszym fragment największego placu postojowego dla kamperów. Oceniam go na tysiąc pojazdów turystycznych! Plan drugi to katedra, którą budowano ponad 200 lat. No i plan trzeci, na którym widzimy ośnieżone szczyty gór Sierra Nevada.

      Ale Guadix to nie tylko zabytki. Jest tutaj cała dzielnica troglodytów, czyli zamieszkałych jaskiń. Jest ich w sumie około 2000. Na zdjęciu widać kominy, a jednocześnie systemy wentylacyjne tych nietypowych domów.

     Pierwsza myśl, to zdziwienie. XXI wiek i ludzie w jaskiniach mieszkają? W Europie?

      Dopiero jak troche pozwiedzaliśmy, posłuchaliśmy, poczytaliśmy - to pomysł jest przedni, ze wszech miar. Względy ekonomiczne? Zapewne. W miękkiej skale można sobie samemu "wydłubać" niezły dom. Trwałe to zapewne, a przede wszystkim ........... wygodne. Wygodne w znaczeniu "termicznym". Pamiętajmy, że to południe Hiszpanii. W lecie temperatura ponad 30 stopni, to norma. Tymczasem w tych domach jest stale 18-20 stopni ! Bez klimatyzacji.

        Tymczasem, dzięki miłym paniom z informacji turystycznej, jedziemy do małej wioski Gorafe.
Trochę to nie po drodze, ale prawdopodobnie warto. Tak, oaza ciszy i spokoju. Mało turystów tu jeszcze dociera.

      Tymczasem Gorafe pretenduje do europejskiego centrum megalitów. I nie bez racji. Są tutaj dziesiątki budowli z olbrzymich kamieni, które służyły jako grobowce. Grobowce liczące kilka tysięcy lat! Jest tutaj również centrum informacji o megalitach, pokazy w 3D i wiele innych.
Jeśli ktoś jest zainteresowany nie tylko lansowaniem się na hiszpańskiej plaży, to warto tutaj zaglądnąć.

         Opuszczamy Andaluzję i po wykonaniu dużego skoku jesteśmy w Walencji. Dokładniej, to wybraliśmy miasto Alcoi. Wybraliśmy je, gdyż była okazja zobaczyć, znaną w Hiszpanii fiestę o nazwie Moros y Cristianos. Chodzi o inscenizację bitwy pomiędzy maurami i chrześcijanami. Całe miasto tym żyje. Wszystkie balkony udekorowane chrześcijańskimi symbolami, a święto dedykowane jest świętemu Jerzemu, który w chwili zwątpienia rycerstwa chrześcijańskiego, ukazał się na murach i poprowadził siły rekonkwisty na arabów.

     Niestety, niedoszacowaliśmy rozmachu Moros y Cristianos. Bilety dawno wyprzedane, wszystkie pojazdy "wyprowadzone" za miasto, tłumy na ulicach pomimo, że kilkudniowa fiest zaczyna się dopiro nazajutrz.  Pozostało nam tylko zobaczenie przygotowań i odwiedzenie muzeum fiesty. Tutaj dowiadujemy się, że na przywódców walczących wojsk, wybierani są bogaci mieszkańcy, którzy fundują sobie przebogate stroje z epoki. Stroje te przekazywane są od dziesiątków lat do tego muzeum.

     Kolejny etap wyznaczyliśmy sobie na hiszpańskim wybrzeżu Costa coś tam, coś tam. Mówiąc dokładnie, to w miasteczku Peniscola. Naczytaliśmy się w polskiej prasie i na forach, że hiszpańskie wybrzeże to rozboje, kradzieże, tłumy i drożyzna. I prawie wszystko się zgadza. Widoczny na zdjęciu pomnik, to papież Benedykt XIII, który urzędował w miejscowym zamku, podczas schizmy zachodniej. Zamek jest totalnie "byle jaki". Ceny + 50% od tych, z głębi kraju.
Wprawdzie nikt na nas nie napadł, ale za to po powrocie do kampera spotkaliśmy za wycieraczką informację straży miejskiej, aby nawet nie myśleć o nocowaniu w tym miejscu. Jak nie, to nie. Pojechaliśmy dalej.

     Do Katalonii, do fajnego miasteczka Montblanc. Trafiliśmy tu na jakiś festyn poświęcony oczywiście walce z Maurami.

     Mieliśmy więc okazję poprbować miejscowych potraw, wina z kieliszków zawieszonych na swojej szyi, posłuchać muzyki katalońskiej i zobaczyć uliczne przedstawienia. Tutaj chyba wszyscy mieszkańcy byli przebrani "na ludzi z epoki", dlatego turystę łatwo było rozpoznać.

       I to było by na tyle naszej Hiszpanii. Zostawiamy na boku jakieś miasteczka, położone u stóp Pirenejów. Chciało by się jeszcze tyle zobaczyć, a tu czas nagli.
      Na wszelki wypadek nie fundujemy sobie flagi Hiszpanii (podobnie jak francuskiej), gdyż taka flaga jest dla nas oznaką, że dany kraj "zwiedzony i poznany" został, przez naszą załogę na kółkach.
Mówiąc krótko - trzeba tu jeszcze wrócić.

     Tymczasem teraz mamy w planie etap ostatni. Skok przez Pireneje i Prowansję, a przynajmniej jakąś część tego pięknego regionu Francji.











Kamperem przez świat. Irak 2021

             Matko Boska! Krzyknąłem, gdy zobaczyłem swoje zaległości w prowadzeniu PPP (praktycznych porad podróżników) na naszym blogu. Gd...