wtorek, 15 lipca 2014

Kamperem za kołem polarnym 2014. Część 9. SZWECJA


         Szwecję traktujemy tranzytowo. Wiadomo – brak czasu. W ciągu czterech dni przemieszczamy się z Norwegii do Finlandii – północną częścią tego kraju. Ciągle jesteśmy ponad 200 kilometrów ponad kręgiem polarnym.
Czyli za dużo o tej Szwecji nie napiszemy, ot najwyżej jakieś małe spostrzeżenia.
          Najpierw więc, spostrzegliśmy w tej Szwecji, że ledwo śniegi zeszły, a oni już użytkowują swoje kempingi. I te szwedzkie kampery nawracające tam i z powrotem.
Tacy z nich „ostrzy” turyści?

         Zobaczymy jak to będzie w najbliższym parku narodowym? Bo wyczytaliśmy w przewodniku, że będziemy przejeżdżać koło Parku Narodowego Abisko.  Mały to park, właściwie jedna dolina, ale za to najczęściej odwiedzany w całej Szwecji. Jedną z przyczyn, jest zapewne fakt, że zaczyna się tu (lub jak kto woli, kończy) szwedzki narodowy szlak turystyczny Kunglesden zwany. Są tu wielkie parkingi, na których ciągle stoi kilkadziesiąt samochodów. Ich właściciele ruszyli na „Królewski szlak”. Kiedy wrócą? No cóż, szlak liczy drobnostka, ponad 440 kilometrów! No chyba, że poszli na całość, czyli na szlak Nordkalottleden. To taki szlak pieszy przez całą Skandynawię, o długości około ……. 800 kilometrów. My mamy mniejsze ambicje. W jeden dzień……..
         No właśnie – dzień. Dokładnie to było tak. Kampera postawiliśmy coś koło godziny osiemnastej i ruszyliśmy pieszo w góry. To jest właśnie urok dnia polarnego. Można się włóczyć przez całą dobę! Słońce ciągle jeszcze nie zachodzi. Nawet, gdy niebo zachmurzone jest, to bez problemu można wędrować po górach. Ile tylko sił starczy. Cudowna pora dla lubiących naturę. Trzeba jeszcze dodać, że szereg gatunków zwierząt prowadzi nocny tryb życia. Chodząc więc, po „górach i lasach”, w takie „jasne noce”, zobaczyć można to, czego w środkowej Europy nigdy nie zobaczymy. Bo człowiek jakoś słabo w ciemnościach widzi. Jest to więc jeden z argumentów, aby podróżować również za kołem polarnym.

             Na pierwszy rzut ruszyliśmy zobaczyć kanion rzeki Abiskojokk. Kapitalne kaskady, w wąskim korycie rwącej rzeki. Potem kierujemy się z dna doliny, w stronę góry Niulla. Szczytu nie zdobywamy, ale widoki mieliśmy przepyszne. Powrót do kampera koło północy.  Potem pełne zaciemnienie żaluzjami, aby choć trochę oszukać organizm. Inaczej się nie da. Mam już za sobą okres, gdy w środku nocy brałem aparat fotograficzny i ruszałem w plener. Tak bywało w Rosji i na początku Norwegii, Bo takie super miękkie światło daje wtedy słońce! Bo wtedy ta magiczna „złota godzina” (interesujący się fotografią wiedzą, o czym piszę) trwa wiele, wiele godzin.  

        Kolejny dzień spędzam na szlaku królewskim. Oczywiście nie na całym! Jakieś 20 kilometrów udało mi się przejść. Zauważyłem jednocześnie, że sporo miejscowych turystów rusza na szlak – w gumiakach. No dobra, trochę błotka tu i ówdzie jest, ale od razu gumiaki? Gdy wracałem z Abisko bocznym szlakiem zrozumiałem, dlaczego? W terenie podmokłym, są na ogół położone drewniane kładki. Ale czasami ich brakuje. Albo chcemy sobie skrócić drogę przez łąkę. I wtedy wracamy z mokrymi butami do górskich wędrówek. Co dobre na Karpaty czy Alpy, wcale nie musi się sprawdzać w Skandynawii. Te ich gumiaki (zielone) mają chyba jakieś wkładki do wielogodzinnych wędrówek?

      Potem zwiedzamy jeszcze skansen budownictwa saamów. Odległy kilkaset metrów od parku. No i jeszcze nauczka mała.

      Tyle ciekawych plenerów robię od dwóch dni, żongluję kartami pamięci i ….. tracę jeden dzień zdjęciowy. Po prostu nie zgrałem plików zdjęciowych z jednej karty. Poszła powtórnie do aparatu. Format i zdjęcia z ostatniego dnia pobytu w Abisko, a potem początek naszego pobytu w Kirunie, poszły się bujać.

       Jak już jesteśmy w pobliżu miasta Kiruna, to trzeba się tu zatrzymać na te 2-3 godziny. Krótki spacer, rzut oka na pobliską kopalnie rud żelaza. Zwiedzenie kościoła, który ufundował w 1912 roku koncern LKAB (właściciel kopalni rudy). Nie liczono się wtedy z pieniędzmi. Do prac przy budowie i wyposażeniu wnętrz tej świątyni, zaangażowano najlepszych, żyjących wtedy szwedzkich architektów i artystów. Trzeba jeszcze wspomnieć, że na północ od Kiruny, znajduje się olbrzymi teren we władaniu Centrum Przestrzeni Kosmicznej. Stąd w mieście, tu i ówdzie spotkać można, kilkumetrowe makiety rakiet.

        Kolejnych kilka godzin spędziliśmy na zwiedzaniu pobliskiej wsi Jukkasjarvi. Kiedyś byłą to wieś saamów (lapończyków). Pozostał tu po nich najstarszy w Laponii (1607) kościół drewniany, mały skansen i jeszcze coś współczesnego. To współczesne, to nic innego, jak budowany corocznie lodowy hotel (Ice Hotel). W zimie można w nim przenocować za jakieś 200-400 EUR, śpiąc na futrach z reniferów, na lodowym łóżku, między lodowymi ścianami, pod lodowym dachem. Coś dla turystycznych snobów, ale interes się kręci. Niestety w czasie naszej bytności, z hotelu pozostała tylko mokra plama i jeden lodowy blok. Nocna wycieczka rowerowa w poszukiwaniu łosia nic nie dała. Był lis, łosi niet. Choć znaki drogowe ostrzegające o ich istnieniu, stoją co krok.

        Ostatniego dnia stanęliśmy w rezerwacie przyrody Masugnsbyn. Znowu jakaś wycieczka piesza do przełomu małej rzeczki. Przed północą rowerowa przejażdżka po rezerwacie. Rano spacer po terenie starej kopalni rud żelaza.

        Po południu wjeżdżamy do Finlandii. Gdyby nie tablica informująca o tym, zapewne przegapilibyśmy granicę.

          O Szwecji powiedzieć muszę jeszcze jedno. Gdy tu będziesz drogi Czytelniku, kup w sklepie spożywczym i popróbuj polarnego chleba. Cena niska, ale za to przez dni kilka wyśmienite jedzenie gwarantowane. Dla mnie odlot. 
Pierwszy szwedzki kemping, koło Norwegii
PN Abisko. Wycieczka na górę Niulla. Kanion Abiskojokk
PN Abisko. Trasa Kungsleden. Kanion Abiskojokk
PN Abisko. Trasa Kungsleden. Na trasie
PN Abisko. Trasa Kungsleden. Start
Jukkasjarvi. Dalej na wschód, z drogami też różnie bywa
 Jukkasjarvi. Lapońska kaplica z 1607 roku
Jukkasjarvi. Lapońska kaplica i kamper
Jukkasjarvi. Ołtarz lapońskiej kaplicy
Jukkasjarvi. Ambona
Jukkasjarvi. Nocna jazda rowerowa
Kiruna. Dar firmy LKAB. Kościół z 1912 roku. Wnętrze
Kiruna. Kamper z rakietą z CPK Esrange
Masugnsbyn. Górniczy skansen
Masugnsbyn. Rezerwat przyrody
Masugnsbyn. Rezerwat przyrody
Opakowanie Polarnego Chleba

środa, 2 lipca 2014

Kamperem za kołem polarnym 2014. Część 8 NORWEGIA


               Norwegia. Reklamowana, jako najbardziej malowniczy zakątek Europy. Czy nas też zauroczy?
           Jak już wspomniałem, powitaniem na granicy jesteśmy lekko wstrząśnięci, ale niezmieszani. Najpierw jedziemy do najbliższego miasteczka Kirkenes. Kiedyś miasto górnicze, teraz przygraniczne, przed granicą z Rosją. Widać, że chce czymś zaskoczyć turystów, ale czym? Po miasteczku kręci się ciągle kilka kamperów. Trochę bez pomysłu. Widocznie ich celem jest przejście graniczne i fotografowanie z odległości kilkuset metrów Rosji. Bez sensu! Jechać setki kilometrów, aby sobie „popatrzeć”? No, ale: kto bogatemu zabroni – jak to mawia pewien klasyk z Konina. W Kirkenes szukamy informacji turystycznej. Prawdopodobnie jej rolę pełni pewna pani w bibliotece. Odpuszczamy. Potem rower. Jest szlak rowerowy. Ale trochę bez celu. Wokół pobliskiego jeziora. Jadąc rowerem doznaję jeszcze jednego zdziwienia. Wyjeżdżam z jakiejś bocznej drogi, zatrzymuję się, a tu jadący od lewej strony samochód też staje. Chwila wahania. Patrzę za siebie – nie ma znaku „ustąp pierwszeństwa”. Samochód stoi, więc ja jadę. Sprawdzam jeszcze tę zasadę na innych skrzyżowaniach. Tak. W miasteczku wszystkie skrzyżowania są równorzędne! Tylko, dlaczego nie ustawiono przy nich znaków, które o tym informują?
Kończy się to tym, że jadąc już kamperem, zwalniam przy każdym zaułku. Nie wiem, czy ten asfalt zza domu, to droga, czy wyjazd z posesji. Miejscowi wiedzą, ale przyjezdni? I tak będzie w całej Norwegii? Już się boję!
            Ale jesteśmy jeszcze w Kirkenes. Odnajdujemy pomnik żołnierza radzieckiego – wyzwoliciela. Dobrze, bo u nas w Polsce by się nie uchował. Potem wjazd rowerem na wzgórze i pierwsze spojrzenie na północny fiord. Robi wrażenie. No i to było by na tyle. Następnego dnia zakupy. Pieczywo na śniadanie. O, jaki wybór! Kilkanaście gatunków. Ceny zróżnicowane, Od 15 do 30 złotych za jeden chlebuś. Napisy na cenach po norwesku. Na chybił trafił wybrałem chleb, a pan w kasie skasował mnie na równowartość polskich 20 PLN. Oj, trzeba będzie okruszynki ze stołu zbierać.                
             Jedziemy dalej. Przez Finnmark. Najbardziej na północ położony region Norwegii. W drodze na zachód, zatrzymujemy się, co kilka kilometrów. Super widoki na morze. Górskie rzeki. Domki na brzegu. Jest dużo parkingów na poboczu. Tylko z tą skandynawską ekologią coś nie tak. O ile jeden brzeg rzeki Munkelva, z miejsce widokowym dla turystów, świeci czystością, to brzeg drugi, gdzie wybrałem się z aparatem, był nie źle zaśmiecony.
              No, ale trzeba jakiś plan na Norwegię opracować. Tak, dopiero w czasie podróży opracowujemy swój harmonogram zwiedzania. Z doświadczenia wiemy, że zaplanować, to można wakacje we Włoszech. Kilkumiesięczny wyjazd ma tylko ogólny szkic i cele, a sposób i terminy ich realizacji jest dopracowywany już na miejscu. Jadąc do Norwegii myśleliśmy o miesięcznym pobycie w czasie, którego chcemy poznać 1/3 część tego kraju. Jego północne regiony. Najpierw otwieramy przewodniki. No tak. Logicznym wydaje się zobaczenie Przylądka Północnego (Nordkapp), a potem Tromso i Lofoty. Będzie sama klasyka. Sięgam po kolejne przewodniki i nagle olśnienie. Nordkapp wcale nie jest najdalej na północ wysuniętym skrawkiem kontynentalnej Europy! Nie jest nim nawet pobliski cypel Knivskjellodden. Oba leżą, bowiem na wyspie Mageroi. Na wyspę prowadzi wprawdzie tunel, ale wyspa to wyspa. Czyli Nordkapp to tylko turystyczna atrakcja. Pełna samochodów, kamperów, autokarów, rowerów i czego tam jeszcze. Odpada.                                       Szukamy właściwego przylądka północnego. Wydawnictwo WoMo podpowiada nam jednoznacznie. Wśród kamperowców jest „WoMo Nordkap” – ostatni parking za latarnią morską Slettnes. Dalej na północ już dojechać się nie da. Można jeszcze próbować dojść pieszo na pobliski przylądek Kinnarodden. Ale to już zupełnie inna bajka.       
       Potem zaczynamy „studiować”, moim zdaniem jeden z najlepszych przewodników na polskim rynku wydawniczym. „Skandynawia-parki narodowe i rezerwaty przyrody” z serii wydawniczej Poznaj Świat, Wydawnictwa Bernardinum. Tu łatwo daliśmy się przekonać, że nie ma zwiedzania północnej Norwegii, bez spędzenia, co najmniej dni kilku, na półwyspie Varanger.
No to plan już mam. W miasteczku Varangerfjord, w mały muzeum Saamów, otrzymujemy trochę informacji turystycznych, a potem skręcamy w prawo, na ten najbardziej północno-wschodni skrawek Europy. Na Varanger.
Tutaj po raz pierwszy spotkałem się ze zjawiskiem, że wypada się zatrzymywać w każdej miejscowości, przez którą się przejeżdża. Tyle tu ciekawych rzeczy do zobaczenia. To wszystko opisuje przewodnik Bernardinum. Do tego dookoła, przez 24 godziny na dobę – wiadomo, dzień polarny, pogoda dopisuje i słońce nigdy nie zachodzi - cała masę ptaków widzimy. Zaczyna nas wciągać ich fotografowanie.
              Stajemy w Nesseby. Jest tu ciekawy kościół, malutki port rybacki i po raz pierwszy widzimy jak suszy się dorsze. Potem Vadsoo i miejsce gdzie zacumował swój sterowiec „Norge”, w w1926 roku Amundsen, w czasie swojego lotu na biegun.
       W Ekkeroy spędzamy kilka godzin na obserwowaniu i fotografowaniu ptaków. Głównie tysięcy gniazd mewy trójpalczastej. Miasteczko Vardo, do którego dojeżdża się podmorskim (bezpłatnym) tunelem, jako jedyne, położone jest już w arktycznej strefie klimatycznej. Frajda niesamowita! Możemy już meldować, że kamperem jeździliśmy też po …… Arktyce. Ale to nie wszystko. Spotkałem tu ciekawe umocnienia niemieckie, z okresu II wojny światowej. Wszystkie w dobrym stanie, nawet drut kolczasty się zachował.
              Na samym końcu drogi, zamieszkała tylko latem, wioska Hamningberg. To już koniec świata! Nawet krzaków tu nie ma. Skały i porosty. Po drodze śnieg. Czas na pieszą wędrówkę. Najpierw małe wzgórze nad wioską. Pogoda słoneczna i widoki oszałamiające. Za plecami skalista pustynia, a z przodu Ocean Arktyczny. To trzeba zobaczyć. Dookoła, poukrywane między skałami niemieckie umocnienia. Sporo sprzętu zostało, jakieś wózki, żelastwo. Nie wiem, czy to umocnienia artyleryjskie, czy coś ze stacji radarowych? Potem zejście piarżyskiem w stronę morza. Do małej, samotnej latarni morskiej. Nagle zaskakujące spotkanie. Prawie wchodzę na lisa polarnego, który spokojnie popatrzyła na mnie i pomału się oddalił. Dookoła skały, kamienie, a raczej „plaża” z otoczaków. Nie zachowuję właściwej czujności i zamiast zrobić super ujęcie, to wypłaszam parę wielkich kormoranów, które czatowały na ryby.
                 No cóż, cały czas powtarzam, a kiedyś postaram się coś więcej napisać, że: Fotograf w podróży, to nie to samo, co Fotografia podróżna. Choć sporo ostatnio wydawnictw poradnikowych, które niestety piszą zawodowi fotograficy, którzy nikłe pojęcie mają o podróżowaniu.
          Skoro już poruszyłem wątek foto, to nie sposób odnieść się do mojego sprzętu. Firma Olympus wyposażyła mnie, na obecną podróż, w ciekawy zestaw: aparat E-P5, z dwoma obiektywami 14-150 i 75-300. Jest to moja pierwsza przygoda z lustrzanką, ale na temat „filozofii fotograficznej”, w czasie podróży kamperowych – mam od lat wyrobione zdanie. Otóż, aparat nie może być pod żadnym pozorem dużych gabarytów, a co za tym idzie i ciężki w noszeniu. Jeśli ktoś uważa, że jego wypasiony Canon, czy inny Nikon jest w podróży jak najbardziej ok., to po prostu bredzi. Wydał dużo na sprzęt i teraz się usprawiedliwia i okłamuje. Niech ktoś ponosi przez kilka godzin „kilogram” na szyi. Niech pojeździ tak na rowerze, a może przejdzie się gdzieś w tłoku? Zatęskni wtedy za czymś o wielkości kompaktu. Taki właśnie jest mój E-P5. Można go schować pod polara. Można z nim godzinami pedałować, zatrzymywać się, szybkie pstryk i dalej. W czasie aktywnego dnia wykonuję około 300 zdjęć. Aparat i ja, jak na razie znosimy to dobrze. Oby tak dalej.
Za to kamerę video, przekazałem już na stałe w ręce żony.

                    Wracajmy na trasę. Na półwyspie Varanger, można znaleźć sobie zajęcie i na miesiąc. Z dala od ludzi, blisko z naturą. My po dniach kilku jedziemy na zachód. To znaczy, jedziemy tylko do nasady półwyspu, gdzie trafia w nas, opisywany już kierowca norweskiej ciężarówki. Zatrzymuje nas to zdarzenie, na dni cztery, w miasteczku Tana. Bo policjanci twierdzą, że właściciel samochodu (nie kierowca), który spowodował kolizję, chce pokryć wszystkie koszty naprawy, a ponieważ jest weekend i świąteczny poniedziałek, więc trzeba poczekać. Upewniamy się u znajomych, jak to jest z tym słownym zobowiązaniem u Norwegów. Pewien aktywny udziałowiec camperteamu, wieloletni mieszkaniec Norwegii twierdzi, że jak Norweg coś powie, to jak by akt notarialny zawarł. Okazuje się to kompletną bzdurą. Nikt się nami nie interesuje. Inni znajomi Norwedzy twierdzą, że na północy tego kraju mieszkają same mutanty! Ludzie prości, a nawet prostaccy. Z południowej Norwegii nikt specjalnie nie pała ochotą jazdy na daleką północ. Można tam przeżyć wiele dziwnych przygód.
Hmmm. Zaczynamy pomału czuć odmienność saamów (możne lepiej nazywać ich jednak lapończykami?). Jest, bowiem mała różnica w nazewnictwie tego ludu północy Skandynawii. Chcą oni, by nazywać ich samami, gdyż Laponia, w dużym skrócie tłumaczy się, jako ……….. zadupie.

        Po tej naszej norweskiej przygodzie, dużej pomocy udzieliła nam Eliza z Bodo, za co serdecznie dziękujemy. Tłumaczenie pism procesowych, objaśnienie zawiłości działania północnonorweskiego wymiaru sprawiedliwości, ubezpieczeń itp. No cóż, teraz z perspektywy mogę powiedzieć, że Norwegia, tak od Lofotów na północ, odbiega jeszcze cywilizacyjnie od większości krajów ….. Afryki Zachodniej. Pieniądze, nazwijmy je petrokorony, przewróciły wielu mieszkańcom w głowie. Są totalnie leniwi. Średnia pensja na poziomie 30 tysięcy koron (15 tysięcy złotych) powoduje, że nie opłaca im się pracować, lepiej zatrudnić jakiegoś Polaka, Litwina itp., których tu nie brakuje, a którzy za połowę tych pieniędzy zasuwają, aż miło. Po drodze widzieliśmy dziesiątki porzuconych koło drogi, na odludziu, czy też gdzieś w górach – skuterów śnieżnych. Niektóre z kluczykami w stacyjce. Widocznie zaskoczyła ich wiosna, a za rok kupi się nowy. Kto bogatemu zabroni? Łowienie ryb? Tym zajmują się przyjezdni. Saamowi się nie chce. Po kilku tygodniach spędzonych na dalekiej północy, można by jeszcze wiele takich negatywnych przykładów przytoczyć.
Ponieważ jednak blog jest podróżniczy, więc jazda, jazda, jazda.

               Z drogi wschód-zachód skręcamy w prawo, na północ, na WoMo Nordkapp.
Na półwyspie Nordkinnhalvoya, bo to tutaj jest ten prawdziwy koniec kontynentalnej Europy, w ciągu kilku dni zwiedzamy kilka miejscowości. Cały półwysep to płaskowyż, niewysoki, ale już te 200-300 metrów wystarcza, aby był jeszcze w całości pokryty śniegiem. Na północnych nachyleniach. leży jeszcze po 2 metry białego puchu. Urocze są te małe porciki, porozrzucane w miniaturowych fiordach. Udaje nam się znaleźć resztki bazy wielorybniczej z XIX wieku. Docieramy wreszcie do latarni morskiej w Slettes. Jest tu kilka kamperów. Większość zatrzymuje się na kilka godzin. Nam potrzeba dwóch dni na objazd okolicy rowerem i pieszą wyprawę do rezerwatu ptaków. Tu też przeżyłem pierwszy lotniczy atak. To pewien gatunek mew dawał mi do zrozumienia, że przekroczyłem wirtualną, magiczną linię, której żaden dwunożny ssak nie powinien przekraczać.  
    
           I to było by na tyle do roboty na północy. Teraz dołączamy do drogi E06. Znanej chyba każdemu kamperowcowi, który odwiedza ten rejon Skandynawii. Ciągnie się ona od południa, aż do przylądka północnego. Dobre 1500 kilometrów. Pędzą nią kampery, przyczepy, autokary, motocykle i rowery. Jeszcze przed sezonem, dzień powszedni, godziny popołudniowe. Przejeżdżają obok nas 22 kampery i 6 motocykli, w ciągu jednej godziny. Liczyłem z ołówkiem w ręku.
           Nie muszę chyba dodawać, że do dnia dzisiejszego, nie spotkaliśmy ŻADNEGO polskiego karawaningowca. Wiem, wiem – wybieramy sobie zawsze jakieś dziwne kierunki podróżowania.
    W Alta, mało ciekawym miasteczku, pomagamy hiszpańskiej załodze w tankowaniu gazu LPG. Chcemy też naprawić uszkodzone lusterko boczne, ale wszyscy nastawieni byli raczej na wymianę całego kampera, a nie jakiegoś drobnego podzespołu.
       Zaliczamy kilka fajnych miejsc postojowych, w fiordach zachodniej Norwegii. Zaliczamy też jakąś małą burzę śnieżną. Zjeżdżamy na Lofoty.
Ooooo, tu jest komercja full. Co jeszcze kiedyś było miejscem postojowym dla kamperów, teraz jest płatnym placykiem, za 10-20 EUR. Zaczyna się sezon wakacyjny. Kamperów dwa razy więcej, niż na kierunku północnym. W miasteczkach płatne parkowanie. Jeszcze tylu tablic informacyjnych dla turystów: No camping, w życiu nie widzieliśmy. My jednak znajdujemy swoje miejsca postojowe i dochodzimy do wniosku, że Lofoty już niczym więcej nas nie zaskoczą. Po 100 kilometrach nie musimy zaliczać kolejnych 200, aby wjechać do wioski o nazwie „A” (z kółeczkiem na górze) J.
        Wycofujemy się na sąsiedni archipelag Vesteralen. Mamy tu „obiecane” wielkie działa Adolfa Hitlera, kaliber ponad 40 cm! Są, ale na terenie ….. norweskiej jednostki wojskowej. Trzeba najpierw zadzwonić po przewodnika, do sąsiedniej miejscowości i dopiero z nim wejść do koszar. Ponieważ wyjątkowo nie swędzi mnie wydatek 200-300 złotych – armaty obejrzałem sobie w internecie.
           Podobnie w Tobruku, zrezygnowałem z zobaczenia muzeum wojskowego, gdzie za 4 małe sale krzyczą sobie jakieś kosmiczne pieniądze. Ale jak na poważne miasteczko turystyczne przystało, Tobruk ma informację turystyczną z prawdziwego zdarzenia. Z tym, że nieczynną w weekendy. Miałem mieszane uczucie, gdy obserwowałem z kampera, turystów „odbijających” się od zamkniętych drzwi.
No i racja, bo weekendy są od odpoczynku, a nie od zwiedzania!

             No i tak to dojechaliśmy do końca naszej Norwegii. Z przygodami, ale zadowoleni. Zadowoleni, bo poznaliśmy prawdę o tym kraju. Nie o całym! O jego „górnej”, tej północnej części. Mamy nadzieję i przekonanie głębokie, że obraz południowej Norwegii jest zupełnie inny. Że żyją tam ludzie, którym jest bliżej do cywilizacji. Których postępowanie można zrozumieć i przewidzieć.
Choć cała Norwegia to zaiste dziwny kraj. Kraj, który przez wieki był gdzieś „doklejony”, albo do Danii, albo do Szwecji.
Historia Wikingów? To historia rozbójników i grabieżców. Nic ponad to.
Gdy w XIX wieku Norwegia chciała stać się samodzielnym krajem, to i tak poprosiła króla Danii, aby ten wyznaczył im jakiegoś władcę!. Kuriozum.
            Ale swój los Norwegia wygrała po I wojnie światowej. Gdy ustalano granice w Europie, Norwedzy poprosili o trochę tego Morza Północnego, aby mogli sobie tych rybek nałowić do przeżycia. Dostali i morze i wyspy skute lodem. Tam sobie tłukli te młode foczki pałkami, przetrzebili populację dorszy, nałowili wielorybów ile tylko mogli i …………… nastały lata siedemdziesiąte, wieku XX. Na Morzu Północnym złoża ropy zostały odkryte. Od tej pory Norwegia nie wie, co z pieniędzmi ma robić. Opływają w bogactwo, osłona socjalna mieszkańców jest niespotykana na świecie. Ceny w sklepach należą do najwyższych w Europie. Tymczasem drogi? Są porównywalne do tych, którymi po Rosji jeździliśmy.
           Tak my widzimy ten dziwny kraj. Napisałem tu o kilku rzeczach, może w sposób przejaskrawiony, ale zawsze prawdziwy. Bo jakże inaczej można zrozumieć, skąd taki skansen cywilizacyjny, wziął się w Europie w XXI wieku?

Co w zamian?

          Przyroda na północy jest na pewno ciekawa i niespotykana w innych częściach Europy. Ale fiordy są podobne do siebie, i te na północy i zachodzie Skandynawii. Po kilku dniach można się z nimi oswoić.
        Wędkowanie? Zapewne tak. Ale trzeba wybrać sobie dobrą bazę, z dobrym łowiskiem morskim. Wtedy do kraju wrócimy zadowoleni już po tygodniowej eskapadzie. Co więcej (na północy)?
Ano nic. Turystyka piesza – beznadzieja. Podobnie rowerowa.

Czyli jak to jest z tym zacytowanym na początku sloganem reklamowym, że Norwegia, to najbardziej malowniczy zakątek Europy?

Ano tak, jak z wypowiedziami żonatego mężczyzny, który wszem i wobec ogłasza, że jego żona jest najpiękniejsza na świecie.
Dla niego zapewne tak, ale inni, za jego plecami, w głowę z uśmiechem się pukają.

Co niniejszym czynimy i do Szwecji pomału wjeżdżamy. J
Varanger. Ekkeroya. Klif mewy trójpalczastej.
Varanger. Vardo. Port rybacki
Finmark. Podróż na Nordkinn
Finmark. Widok na miasteczko Kirkenes.
Finmark. Kirkenes. Pomnik żołnierza radzieckiego.
Droga z Kirkenes na półwysep Varanger.
Droga na Varanger. Kościół w Neiden z 1902 roku.
Varanger. Droga na północ. Pasterskie osady
Varanger. Ekkeroya. Klif mewy trójpalczastej
Varanger. Miasteczko Vadso
Varanger. Varangerbotn. Kamienny skansen. Chata saamów
Varanger. Varangerbotn. Kamienny labirynt.
Varanger. Wjazd na arktyczna wyspę Vardo
Varanger. Domki w miasteczki Vardo.
Varanger. Hamningberg. Nieczynny kościół
Varanger. Hamningberg. Przedwojenne domy.
Varanger. Hamningberg. Ostatnie wzgórze
Varanger. Hamningberg. Ostatnie wzgórze co to?
Hamningberg. Ostatnie wzgórze i niemieckie umocnienia.
Hamningberg. Ostatnie wzgórze i ostatnia latarnia morska.
Hamningberg. Otoczenie ostatniej latarn
Hamningberg. Porosty na skałach
Nazwy miejscowości w 3 językach.
Finmark. Tana. Rezerwat przyrody
Finmark. Tana. Rezerwat przyrody ptaków.
Finmark. Tana. Miejscowe saamki.
Finmark. Tana. Typowe gospodarstwo lapończyka.
Finmark. Podróż na Nordkinn 2
Finmark. Podróż na Nordkinn 3
Finmark. Podróż na Nordkinn. Tam też jest życie.
Finmark. Podróż na Nordkinn. Kjollefjord.
Finmark. Podróż na Nordkinn. Port w Kjollefjord.
Podróż na Nordkinn. Okolice Kjollefjord i nocne słońce.
Podróż na Nordkinn. Stacja wielorybnicza Oksevag.
 Nordkinnhalvoya. Kinnarodden. Przyladek północn
Nordkinnhalvoya. Gamvik. Popatrz na anteny sat.
Nordkinnhalvoya. Osada na końcu świata Slettne
Nordkinnhalvoya. Gamvik i niemiecka historia
Finmark. Podróż przez Ifiord Fiell
Finmark. Podróż przez Ifiord Fiell 2
Finmark. Trollholmsundet. Kamienne trole.
Finmark. Trollholmsundet. Kamienne trole 2.
Troms. Kvanangsfjellet. Powrót zimy
Troms. Kvanangsfjellet. Powrót wiosny i renifer Niko
Alta. Kafjord i wiszący most
Lofoty i Vesteralen. Tjeldsundbrun 1001 metrów długości
Lofoty i Vesteralen. Miasteczko Harstad.
Lofoty i Vesteralen. Typowa informacja.
Lofoty i Vesteralen. Nasz port i kuter
Lofoty i Vesteralen. Kuter od dna.
Narvik. Centrum- Muzeum czynu zbrojnego
Norwegia. Znaki drogowe, które powinieneś znać!

Kamperem przez świat. Irak 2021

             Matko Boska! Krzyknąłem, gdy zobaczyłem swoje zaległości w prowadzeniu PPP (praktycznych porad podróżników) na naszym blogu. Gd...