czwartek, 23 lutego 2017

Afrykańska odyseja - 05 Mali

        Pas graniczny pomiędzy Mauretanią i Mali. Kilkaset metrów szeroki. Potem szlaban i podchodzi umundurowany, nazwijmy go przewodnik. Objaśnia, że trzeba zaliczyć cztery punkty, aby pojechać dalej. 
1. Pierwszy po lewej stronie „szałas” z doktorem. Wchodzimy pojedynczo, podajemy swoje imię i nazwisko, pan zapisuje nas do księgi i celując nam w czoło jakimś laserem – dokonuje pomiaru temperatury. Prawdopodobnie chodzi o to, by nie przywlec z Europy jakiejś choroby? 
2. Kolejny budynek po lewej stronie, to siedziba „straży granicznej”. Pomieszczenie po prawej i spisanie naszych danych z paszportu. Potem pomieszczenie po lewej, gdzie za komputerem siedzi „inspektor”, który wykonuje prawie te same czynności, które miały miejsce w czasie wydawania telemetrycznej wizy wjazdowej do Mauretanii. 
        To znaczy spisywanie danych, zdjęcie, odciski palców. Dowcip polega na tym, że wizę wjazdową do Republiki Mali już posiadamy w paszportach. Widać, że Francuzi mają dar przekonywania i potrafią wcisnąć na Czarny Ląd, nikomu nieprzydatne technologie. Brawo Paryż! 
Dokument odprawy celnej pojazdu.
3. Wracamy po kampera i podjeżdżamy do przodu, aby zatrzymać się przed posterunkiem celny. Po stronie prawej. Wchodzimy do środka, a dokładnie, to wchodzi właściciel kampera z dowodem rejestracyjnym i paszportem. Celnik wpisuje dane do wielkiej, nawet imiona rodziców 
4. Teraz podjeżdżamy pod szlaban wyjazdowy N 15.68176  W 09.32570, a tam jakieś policjanty sprawdzają wszystko jeszcze raz i witamy w Mali. 
        Proste? Proste, a co najważniejsze, wszystko spokojnie i z uśmiechem na ustach. To nie nadęci łapówkarze i skorumpowani mauretańczycy. Dwa światy. Choć to nie wszystko jeszcze z tym wjazdem do Mali załatwione. Reszta formalności pozostawione na najbliższe miasto. 
        Jednak nie tak szybko!!! Kilkaset metrów dalej, a dokładniej mówiąc N 15.66448  W 09.33902 bramka. Punkt poboru opłat drogowych. Za kampera zapłacimy 500 CFA (3.50 PLN), dostajemy bilecik i w drogę. 
        Całkiem nie złą drogę, trzeba dodać. Teraz odpowiem na pytanie, bo zapewne wielu naszych sympatyków sobie je zadaje: po co oni tam pojechali? Mali! Najbardziej niebezpieczny region świata! Odpowiem tak. 
          Wybraliśmy ten kierunek, z tego samego powodu, dla którego pojechaliśmy przed laty do Gruzji, Albanii, Tunezji czy też Rosji. Coś nam mówi, że niezupełnie jest tak, jak przedstawiają nam to media, politycy, czy też nasze środowiska, w których żyjemy. Że ktoś kłamie, ktoś manipuluje, ktoś kreuje na swoje potrzeby widzenie świata. 
Dlatego przed laty rozpoczęliśmy nasze podróże, aby poznać i zrozumieć świat. 
Aby zobaczyć własnymi oczami, to co inni widzą na ekranach telewizorów. 
Do takich podróży, do podróży w takie rejony świata jak Mali, szczególnie dokładnie i długo się przygotowujemy. Potem już tylko ruszamy w świadomą drogę
SP w Niorop
Tego wieczoru droga zawiodła nas do pierwszego miasteczka malijskiego, oddalonego o około 70 kilometrów Nioro du Sahel
Ciemno dookoła. Za długo nas trzymali na mauretańskiej granicy. Stajemy przed miastem, obok policyjnego punktu kontrolnego, przy stacji benzynowej N 15.23595  W 09.56453 Jednak była to błędna decyzja. Tak nie powinno się stawać na noc. Teren przy trasie przelotowej. Oświetlony, a zapytani policjanci mówią, że tu niebezpiecznie i powinniśmy do hotelu jechać. Jednak pierwsza noc na malijskiej ziemi minęła spokojnie i rano wjeżdżamy do miasta, aby rozpoznać ceny (nieco niższe), doładować internet (karty kupiliśmy już na granicy za 1000 CFA (7 złotych) za jeden numer startowy. Ten internet, to niestety drogi w tym Mali. 50 Mb za 7 złotych, 300 Mb za 21 złotych, a 1 Gb za ponad 53 złote (7500 CFA). Trzeba powiedzieć, ze pokrycie ma lepsze niż w Mauretanii, a szybkością też trochę ten ostatni przewyższa. Poza tym w Nioro są dwa banki z bankomatami i rynek, gdzie uzupełniamy zapasy warzyw. 
Droga do Diema i nasz pierwszy baobab.
Potem załatwiamy resztę formalności. Wracamy przed miasto, w stronę granicy. Do urzędu celnego N 15.24325  W 09.56007. Tam dajemy paszport i dowód rejestracyjny. Po blisko godzinie i małej awanturze (ile tu mamy jeszcze czekać!!!) dostajemy kwit odprawy pojazdu i uiszczamy opłatę celna 5000 CFA (frank zachodnioafrykański) co jest równowartością 35 złotych i dostajemy kwit kasowy dokonania opłaty. Przy okazji, aby umilić sobie oczekiwanie, możemy na terenie urzędu, zatankować wody z węża do kampera. Potem jedziemy na komisariat policji. N 15.23557  W 09.58122, aby potwierdzić swój wjazd do Mali. Dajemy dyżurnemu paszportu, on spisuje sobie jakieś dane do wielkiej księgi i żąda opłaty 5000 CFA. Należy go poprosić o kwit lub adnotację, ze wziął pieniądze od nas, to wtedy się uśmiecha i mówi, ze to był żart i on miał na myśli „kadu”. 
        Jedyny przypadek w Mali takiego zachowania policjanta. Widocznie za blisko Mauretanii pełni służbę. Ja osobiście przeniósł bym go gdzieś za Timbouktu. 
Diema. Idziemy na zakupy.
        Wyjeżdżamy z miasta. Kierunek Bamako. Dodam w tym miejscu kilka słów o terenach, które na przełomie 2016/2017 były oznaczane przez ambasady Francji i Wielkiej Brytanii, jako niebezpieczne, gdzie turyści nie powinni przebywać. W Mauretanii jest to miasteczko Aleg na „Drodze Nadzieji”. My przejechaliśmy ponad 500 kilometrów dalej na wschód, do Ayoun. Droga z Ayoun, do przejścia granicznego w Gogui też jest oznaczona kolorem czerwonym – czyli nawet nie myśleć o niej. Natomiast na terenie Mali, pas o szerokości 100 km od mauretańskiej granicy, też jest strefą ZAKAZANĄ. Tyle teoria, do której podchodzimy zawsze z powagą, choć coraz mniejszym szacunkiem. 
Ciasteczka sanfra.
Maniok.

To jednak już temat na inną rozprawkę o tytule: kto ma więcej racji: dyplomaci, miejscowi policjanci, czy mieszkańcy danego rejonu?  Czyli rozpędzamy się, a potem jeszcze szybciej hamujemy. Punkt poboru opłaty drogowej 500 CFA za kampera, za odcinek do Diema. N 15.19968 W 09.53078 Zatrzymujemy się na moment, na wielkim rondzie w Diema. Kupujemy smażone banany (500), małe ciasteczka sanfra (250) i owoc baobabu (?) do chrupania za 100. Przy rondzie punkt celników N 14.55455  W 09.18871. Wpisują mnie do grubej księgi. Kilkaset metrów dalej punkt poboru opłat. Znowu 500, mówią, że do samego Bamako wystarczy. Teraz już wiem dlaczego. 300 kilometrów koszmarnej drogi z wielkimi dziurami. Jechaliśmy nią przez 2 dni! 

        Oto kilka fotek z malijskich dróg - dla rozrywki i przestrogi.
Takie drogi w Mali też bywają.

Takich też jest nie mało!

Dziury starają się zasypywać dzieci, za opłatą.

Jak nie ma dziur, to znaczy GRUNTÓWKA. 

Transport międzymiastowy.

Albo tak.

Czasami tak.

Zamiast trójkąta gałęzie drzew.

Żywiec na platformie ciężarowej.

Jeżeli kózki będą tak postępowały ....

...... to skończą tak.

Nocleg imieninowy
        Nasza metoda nocowania? Zjechać w sawannę, minimum kilometr i nie być widocznym z głównej drogi.
Nocleg pod baobabem
Pierwszy nocleg „pod baobabem” N 14.40279  W 08.26102 No właśnie, coraz więcej widzimy tych majestatycznych drzew. Na mnie robią wrażenie. Drugi nocleg „imieninowy” N 13.29868  W 07.94476 Solenizantką jest Gosia el Grey. Wieczorem dowiadujemy się, że w Gao miał miejsce zamach samobójczy w koszarach. Ponad stu zabitych żołnierzy, w tym tych z misji zagranicznych. Jest przygnębienie. Przed Bamako (stolica Mali), a dokładniej to przed Kati, znowu bramka N 12.77194  W 08.11335. Pomyślałem – ale się wyżyje. Tymczasem obsługa pokazuje – nie ma opłat, można jechać dalej. Jechać. 
Bamako. Plac Indenpendence
        Ruch coraz większy. Tysiące motorków chińskiej produkcji. Dużo ciężarówek. Upał, grubo ponad 30 stopni. Przebijamy się do centrum. Do ambasady Burkina Faso N 12.63108  W 08.01514. Jest późno, coraz później. Dochodzi południe. Jest czwartek. Jak nie załatwimy wizy dzisiaj, to być może dopiero w poniedziałek się da. Tyle dni w Bamako? Wchodzimy na teren ambasady kwadrans przed południem. Portier długo nas spisuje. Hol, okienko wizowe. Jest ok. Zdążyliśmy. Formularz dość prosty do wypełnienia, dwa zdjęcia i paszport. Wybraliśmy najbardziej bezpieczną dla nas wersję: wiza 3 miesięczna, wielokrotna. Cena 31 000 CFA za osobę. Brakło nam tych „sifów” (CFA), więc pani wezwała jakiegoś miejscowego cinkciarza, z którym dokonaliśmy wymiany.
Bamako. Bulwar.
Odbiór wiz w tym samym dniu, o godzinie 16.00. Idę więc samotnie na spacer po Bamako. Miasto przypomina twierdzę. Metalowe schrony na rondach, co kilkaset metrów posterunki policji, wozy bojowe, wieżyczki z żołnierzami, kamery. Czułem się bezpiecznie, choć lekko ogłuszony. Czym? Żółtymi taxi, które ciągle na mnie trąbiły, oferując swoje usługi. Białas idzie na piechotę !!! Przez jedno skrzyżowanie nie mogłem przejść. Zobaczył to policjant. Zagwizdał, wstrzymał ruch, a ja jak staruszka o laseczce przetruchtałem te 3 pasy ruchu. W końcu znalazłem bank, który obsługuje Mastercart, bo z kartami Visa nie ma problemu. Narobiłem też sporo zdjęć i o godzinie 16.00 odebraliśmy swoje paszporty z wizami. Szybko, miło i z uśmiechem. 
        Jedziemy szukać noclegu. Po drodze odwiedzamy sklep, który przypomina nasze sklepy osiedlowe, ale za to z europejskim asortymentem. N 12.66471  W 07.97368 jogurt naturalny 1 litr 1300 CFA, woda mineralna półtora litra – z lodówki 500, a w sześciopaku po 375 CFA, wino w kartonie 1 litr po 1500. Chleb w cenie od 1500 CFA!!! Tego nie kupiliśmy. 10 jajek 1000 CFA. Pozostałe ceny na targu. Pomidory po 500 za kilo, cztery duże ogórki za 500, ananas 600 za sztukę, dwa kilo bananów za 1300 CFA, cztery drożdżówki 1400, duża bagietka 300 CFA. 
Bamako. Wejście do muzeum narodowego.
        Na nocleg stajemy przed Muzeum Narodowym N 12.65958  W 07.99977. W ciągu dnia parking strzeżony za 200 CFA. W nocy free za żołnierzami z długą bronią. Według przewodników pisanych, muzeum to jest najlepszym muzeum w całej zachodniej Afryce. Idę skoro świt (9.00) Bilet 2500 CFA, chyba że masz czarny kolor skóry – wtedy zapłacisz 500. Obiekt wielki. Do zwiedzania jeden budynek z trzema salami. W jednej tkaniny Mali. Ciekawe i można nieoficjalnie robić foto. Druga ekspozycja, to wykopaliska. Tutaj już chodzi za mną kobieta, zachowując odległość 2-3 metrów. W każdej chwili gotowa bezwładnieć mnie, gdyby mi przyszło do głowy zrobienie fotki. Nie dała się namówić nawet na jedno zdjęcie. Opisy ekspozycji tylko po francusku. Małe eksponaty w gablotach, opisane hurtem. Nie wiadomo, co jest co. Sala trzecia. Maski. Największa atrakcja Mali. Maski eksponowane na normalnej wysokości. Tabliczki z opisami umieszczone na wysokości 40 cm nad podłogą!! Diabli mnie biorą. Chcę siadać na podłodze, aby coś odczytać. Ochraniarka pokazuje mi, że należy uklęknąć na jedno kolano i będę dobrze widział. Parodia. 
Wychodzę zniesmaczniony. 
Nocleg na sawannie, za miasteczkiem Fana
Pytamy policjantów i żandarmów, jaka sytuacja na wschodzie. Mówią, że można jechać. Droga bardzo dobrej jakości. Po drodze mijamy dwie kolumny wojskowe. Niemiecką i hiszpańską. Wracają ze wschodu. Żołnierze spięci, kręcą nerwowo swoimi wieżyczkami. Stajemy po 120 kilometrach. Obok punktu poboru opłat (500). Oczywiście ukryci w sawannie. N 12.83056  W 06.903389. Kolejny dzień, to uczta duchowa. Poznajemy historię, zwiedzamy ciekawe miejsce, bratamy się z ludźmi, fajne plenery foto. 

Grób króla Bambara.
       
Meczet w Sekoro.

Sekoro.

Sekoro. Dzieci, dzieci
        Wszystko to w Segoukoro – stolicy imperium Bambara. Rzecz nie opisana w znanych mi przewodnikach. Trzeba wiedzieć kiedy i gdzie zboczyć z asfaltu (N 14.18890  W 03.59371). Po kilkuset metrach zatrzymujemy się przed wioską. Dzielnie znosimy zbiegowisko dzieci. Są miłe i przyczepne. Prowadzą nas za ręce. Potrafią łapać po jednym palcu od ręki, czyli prowadzimy spokojnie trójkę dzieciaczków jedną ręką. Starszych, którzy domagają się kadu ignorujemy. Kierujemy się do przywódcy wioski (to tak zwany Hogon) N 13.39648  W 06.35272. W tym przypadku jest to niewidomy starzec. Wita się z nami, płacimy 5000 CFA za 3 osoby i mamy zgodę na zwiedzanie i fotografowanie wioski. Idziemy do pałacu króla Biton Coulibaly. N 13.39701  W 06.35331 Oddajemy cześć przy jego grobie. Spacerujemy po całej wiosce, która sięga do brzegi trzeciej co do wielkości rzeki Afryki. Rzeka Niger (czytaj nidżer). 
O zmierzchu obserwujemy rzekę Niger.
        Po południu stajemy na nocleg kilka kilometrów dalej, nad jej brzegiem N 13.40899  W 06.33053. To był wspaniały dzień. W kolejnym dniu zatrzymujemy się na moment w miasteczku Segou. Nic ciekawego. Robimy więc ponad 200 kilometrów, w upale. W punkcie N 12.99386  W 05.76600 zostawiamy kolejne 500.
Droga w kierunku Mopti. Opłata drogowa.

Jedna z wielu blokad.

Kolejna opłata

Wioska przed Djenne.














        Mijamy jakąś wiejską blokadę beczkową N 13.07479  W 05.31806. Przed miejscowością San blokada poważniejsza N 13.27330  W 04.95530, a na noc stajemy w cieniu wielkich budowli termitów. W punkcie N 13.23260  W 04.85596. Wszędzie zasięgamy języka i wszyscy mundurowi przekonują nas, że jest bezpiecznie. Więc następnego dnia jedziemy do, chyba największej obok Timbouktu atrakcji Mali. Do miasteczka Djenne (dżienne), gdzie w poniedziałki odbywa się duży, kolorowy targ, otaczający największą na świecie budowlę z gliny. Wielki Meczet
        Droga jest koszmarna. Wprawdzie bez dziur, ale połatana tak nieudolnie, że trudno jechać szybciej, niż 30 km na godzinę. I tak przez ponad 100 kilometrów. 
Przeprawa do Djenne.
        Na skręcie do Djenne silny posterunek. Po raz pierwszy chcą fiszki. Zapewniają o bezpieczeństwie, byle nie przekraczać na północ drogi do Gao. Do Djenne jedzie się wałem, ze znośną nawierzchnią. Po dwudziestu kilku kilometrach prom. N 13.87999  W 04.51422 Taki na dwa samochody, ale wjeżdża się na niego po przebyciu po dnie rzeki kilkunastu metrów. Wjazd na prom nie dla długich samochodów. Decyduje się pozostawić kampera przed rzeką. Teresa zostaje, ja przesiadam się do Czarka.
Można i tak się przeprawić.
Opłata za przeprawę 5000 CFA od kampera, w obie strony. Od promu jeszcze 6 kilometrów do miasta. Samo miasto z charakterem. Tłoczno, gwarno, kilku przewodników chce zostać przez nas zatrudnionych. Nic im z tego nie wychodzi. 
Kolorowy targ w Djenne.
        Idziemy grupą przez kolorowe targowisko i wokół meczetu N 13.90526  W 04.55502. Warto tu było przyjechać. Przed każdym wejściem do świątyni tablice informacyjne; niewiernym wzbronione. Przewodnicy twierdzą, że wprowadzą nas za opłatą po 10 tysięcy, a potem za 5 tysięcy od osoby. Gdy zostałem sam, to była mowa o 3 tysiącach. Wcześniej, namówiony przez młodzieńca, który się do mnie „przylepił”, wyszedłem na dach jednego z budynków, z widokiem na meczet. Miała być za to opłata 1000 CFA. 
Perełka, czyli Wielki Meczet.
        Stanęła na długopisie i też było ok. Niestety na dachu, gdzie można było wykonać kilka interesujących zdjęć meczetu i rynku, mój Olympus E-P5 odmówił dalszej współpracy. Nie włączył się i tak mu już zostało. Głupie uczucie, gdy to dopiero początek podróży, a Twoje ważne narzędzie dokumentacji ulega awarii. No cóż, jest to tylko maszyna, która wiernie służyła mi przez 3 lata. Z dobrymi „szkłami” wykonała zapewne setki tysięcy zdjęć. W różnych warunkach pogodowych. I za kołem podbiegunowym i na pustyniach. W kurzu i deszczu. Od tej pory nic już nie będzie takie samo. Szczególnie nasze zdjęcia z podróży. Coś tam ze sobą zabrałem „na czarną” godzinę, choć już nie tej klasy co Olympus. 
Port w Mopti.
        Dość szybko wracamy promem do Teresy i odjeżdżamy kilka kilometrów na wcześniejszy odpoczynek. Jak zwykle w bok, od głównej drogi. N 14.10052  W 03.54351 Kolejny dzień to nowe doznania. Jedziemy do Mopti. Tu niespodzianka. Droga okazuje się zupełnie dobra! Samo miasto lubi być nazywane Wenecją Mali. To że jest położone nad wodą, nic jeszcze nie znaczy. Tak zawalonego śmieciami miasta, jeszcze w tym kraju nie widzieliśmy. Na kilkumetrowych stertach śmieci pasą się świnie. Smród czuć z każdej strony. Stajemy w centrum. Idę pokukać na meczet. Wcale nie taki stary. N 14.49369  W 04.19672 Do środka tylko wierni mogą wejść. Potem zakupy na targu. Ceny wysokie. Coraz trudniej się porozumieć. Jakieś pamiątki, sprzedawane są po cenach absurdalnych. No to jeszcze port na rzece Niger pozostał. Tu pełne zaskoczenie N 14.49566  W 04.20100 Oddalony kilkaset metrów od centrum, jest największym portem Mali. Stąd można dopłynąć i to bezpiecznie dopłynąć nawet do Timbuktu! Rejs trwa 3 dni. Tylko jak tam zejść na stały ląd i nie stracić głowy? Odpada. Natomiast, pomimo makabrycznego brudu, sterty śmieci walających się po nabrzeżu, wszechobecnemu smrodowi – miejsce to ma coś magicznego w sobie. 
Stąd odpływają wielkie łodzie, nawet do sąsiednich krajów. Trwa załadunek towarów i ludzi. Dokąd płyną? 
Tuż obok rybacy zarzucają sieci. Na brzegu trwa handel towarami wszelakimi. Wszystkie zakamarki wykorzystywane są do siedzenia w cieniu, spania, picia herbaty, a między tym wszystkim przemieszcza się jeden białas, czyli ja. 
Robię zdjęcia, filmuje, nic złego mnie nie spotyka. Więcej uśmiechów i pozdrowień widzę, niż obojętności. O wrogości nie ma mowy! Ponieważ ekipa była zmęczona upałem, który od wielu dni oscyluje wokół 35 stopni w cieniu i kamperach też, stawiłem się wcześniej na pokładzie i wczesnym popołudniem pojechaliśmy w kierunku kraju Dogonów. Do miasteczka Bandiagara. Ale tam nie dojechaliśmy.
Wiejskie studnie z wodą. Wszędzie podobne.
        Za miejscowością Goundaka jest „mocny” checkpoint żandarmerii N 14.49167  W 03.94187. Spisują wszystkich przejeżdżających obcokrajowców. Uwaga: jest 24 styczeń. Kartka grubej księgi, gdzie wpisywane są nasze nazwiska, zaczyna się od daty 24 grudzień. Przez miesiąc, przez posterunek ten przejechało 8 (ośmiu) obcokrajowców. Jeden miał wpisany kraj pochodzenia Japan. Pozostałych nie doczytałem. Nie jest to pokrzepiająca informacja. Pytamy o bezpieczeństwo w regionie, do którego wjeżdżamy. Żandarmy odpowiadają, że do Bandiagary jest ok, ale potem, to znaczy na 120 kilometrowym odcinku do granicy z Burkina Faso, sytuacja jest im nie znana i odradzają podróż w tym kierunku. 
No kurcze. Nie jest dobrze. Czyżby czekał nas powrót 500 kilometrów do przejścia poniżej Bamako? 
        Zostawiamy decyzję na później. Kilkaset metrów za postem policyjnym „wyskakujemy” z opłaty drogowej 500 CFA, a potem stajemy, na dwa dni wypoczynku, w dość ciekawym punkcie. Kilometr od  posterunku policji, w osłoniętym drzewami punkcie N 14.49000  W 03.93377. Jeśli ktoś ma ochotę na spacery, to znajdzie tu wiele ciekawych kierunków. 
Taguna z XIII wieku
Pałac Aguibou Tall.

        Bandiagara. Stolica plemienia Dogonów. Namierzyłem tu dwa ciekawe starocie: starą XII wieczną togunę N 14.34907  W 03.61129 oraz  pałac Aguibou Tall N 14.35006  W 03.61095. I przewodnika. Widać po opowieściach innych podróżnikó1), że ciężko będzie, w krótkim czasie, zobaczyć tu samodzielnie coś ciekawego. Poza tym, znajdujemy się jednak w rejonie niekoniecznie bezpiecznym w 100%. Ofert i zaczepek ze strony przewodników, jest aż za dużo. 
Oferta naszego przewodnika. Wioski Dogonów.
        Wybieramy angielskojęzycznego Ousmane Kamia. Dobry to wybór okazuje się po czasie. Cena? Jak sam Ousmane powiedział, jeszcze kilka lat temu, oferował by swoje usługi od 50 tysięcy CFA od osoby, a nigdy nie schodził poniżej 40 000 (280 złotych) od jednego turysty, za jeden dzień pracy! Teraz zadowolił się kwotą 20 000  CFA. Od wszystkich! Do tego doprowadził brak turystyki, w tym turystycznym centrum Mali.
Przewodnik Ousmane.
Z przewodnikiem umawiamy na następny poranek,  w wiosce „wyjściowej” do zwiedzania, czyli Djiguibomba.
Nocleg w Djiguibomba.
Tam nocujemy, obok szkoły, N 14.18935  W 03.59427. Wieczorem jeszcze obchodzę wioskę. Rano punktualnie zjawia się przewodnik i zjeżdżamy z uskoku Bandiagara, do dolnych wiosek.
Zjazd z uskoku.
Oj, bardzo widokowy jest ten uskok. Potem spacer po wiosce Kani Kombole. Ciekawy i pouczający. Lud Dogonów, to ważny element w tym regionie Afryki. 
        Potem jedziemy kamperami w kierunku, oddalonej o 7 kilometrów, wioski Tely. Ja rezygnuję w połowie drogi, obawiając się zakopania swojego olbrzyma, w tym piaszczystym terenie.  Sama wioska, a szczególnie jej niezamieszkała obecnie część, wybudowana pod ścianą uskoku, okazała się warta zwiedzenia. 
         Pomimo ukropu lejącego się z nieba, jakoś się udało, ale na zobaczenie kolejnych wiosek, nie było już chętnych.
Kani Kombole. Tablica szkoleniowa.

Kani Kombole. Meczet.

Tely. Stara część wioski. Już niezamieszkała.

Tely. Kawał historii Dogonów.
        Rozliczyliśmy się z przewodnikiem, zakupiliśmy jakieś dogońskie pamiątki i odjechaliśmy kilkanaście kilometrów dalej, na nocleg.
Dogońskie dzieci z Barafera.
Do wioski Barafera. N 14.10079  W 03.54332 To znaczy najpierw do wioski, a potem ze względu na kurz jaki wznosili mali mieszkańcy wioski, odjechaliśmy kilkaset metrów za zabudowania. 
        Do granicy z Burkiną pozostało niecałe 200 kilometrów. Tylko jest małe ale. Usłyszeliśmy dwie opinie, że nad tym pasem przygranicznym służby mundurowe nie panują. Jedziemy na własne ryzyko. W miejscowości Koporo Na silny posterunek żandarmerii. Spisują nasze dane z paszportów. 
        Przed miejscowością Koro popadamy w opłatę miejscową. Jest dzień targowy, sobota i jako domniemani sprzedający na targu płacimy 500 CFA. Myśleliśmy, że to jakieś drogowe historie. 
W drodze do Burkina. Studnia.

Przed Burkina. Zakupy.

Przed Burkina. Foto my im i oni nam. Białasom.
        Dopiero z otrzymanych kwitków wyszło co i jak. Za Koro odprawa graniczna N 14.05862  W 03.07718. Po kilkuset metrach odprawa celna, taka bardziej kurtuazyjna. Czyli wyjechaliśmy z Mali, choć do granicy jeszcze ze 40 kilometrów.
Ostrzelany posterunek.
Kilka kilometrów przed granicą N 13.92581  W 02.90472 stoi budynek policji granicznej. Nieczynny, z wyraźnymi śladami ostrzału z broni ręcznej. Widocznie zbyt dużo funkcjonariuszy przebywało na zwolnieniu lekarskim (po ranach postrzałowych) i w związku z brakami kadrowymi posterunek został zamknięty. 
        Tymczasem my wjeżdżamy do Burkina Faso. Kraju ludzi prawych (tak tłumaczy się nazwę tego kraju), ludzi szczęśliwych, uśmiechniętych. Zobaczymy?

Kamperem przez świat. Irak 2021

             Matko Boska! Krzyknąłem, gdy zobaczyłem swoje zaległości w prowadzeniu PPP (praktycznych porad podróżników) na naszym blogu. Gd...