Powrót: BURKINA FASO – MALI – SENEGAL- MAURETANIA - MAROKO
Staram się na swoim blogu doradzić osobom, które planują
swoją podróż kamperem naszym tropem. Ale opisanie wjazdu pojazdem do Burkina
Faso z Togo – przekracza moje możliwości percepcyjne. Z grubsza wyglądało to
tak.
Przejście graniczne Togo-Burkina.
Jest brama. Domyślamy się, że prowadzi do Burkina. Prawa część zablokowana
przez ciężarówki, więc wjeżdżamy „pod prąd” stroną lewą. Jakiś mundurowy, albo
ochraniarz zatrzymuje nas i patrzy w paszporty. Każe jechać dalej. Jest tam
jakiś okrąglak podzielony na pół. Żadnych szyldów, napisów, flag. Wchodzę do
prawej części półokręgu. Wołam hallo. Na drzwiach napisy, że jakaś policja tu
jest. Jakiś cywil pokazuje mi na jedne drzwi. W środku mundurowy wyciąga rękę
po paszporty. Spisuje sobie dane. Pyta o zawód. Potem dane z dowodu
rejestracyjnego i oddaje dokumenty. Zaczynam krążyć dalej. Tym razem kamperem,
robimy esy floresy pomiędzy ciężarówkami, szukając śladu celników. Nic. Żadnych
danych, strzałek, informacji.
Tajemniczy bilet.
Zaczyna być zabawnie. Jeździmy sobie, jeździmy po
tym przejściu. Ktoś na motorku wskazał nam w końcu drogę. Druga połowa
okrąglaka to byłą. Ale nie wiadomo gdzie wejść? Podchodzi jakiś „przewodnik”, a
ja głośno go pytam, wskazując ręką na budynek, czy to toaleta czy inne WC? Usłyszał
to ładnie ubrany cywil. Podszedł i po angielsku zapytał, w czym może pomóc?
Proszę o skierowanie do ……. Przywołuje z wewnątrz jakiegoś security, a ten
bierze mnie ze sobą. Do małego okienka w części policyjnej, gdzie wypisują mi
dokument celny pojazdu. Cena 5000 CFA. Potem do bramy wjazdowej do Burkina,
gdzie kolejne zamaskowane okienko wydaje mi, na podstawie dowodu
rejestracyjnego pojazdu, karteczkę opłaty za czynności celne. Kuźwa, co to
jest? Z tą karteczką idziemy do dziury w murze urzędu celnego, gdzie płacę 2000
CFA, dostaję dowód zapłaty i z tymi dokumentami możemy opuścić przejście
graniczne. Oczywiście na bramie wyjazdowej wszystkie są jeszcze raz sprawdzane.
Nie kamper, nie ewentualny przemyt w nim, ale dowody dokonania wpłat. Jeszcze
raz podkreślam – żadnej informacji, napisu, strzałki, szyldu itp. Tylko
miejscowi radzą sobie z tymi problemami bezbłędnie. Kilometr za przejściem, po
prawej stronie jest piekarnia, gdzie chętnie kupujemy chlebopodobne bagietki.
Na N 11.12072 W 00.00749 posterunek
żandarmerii, gdzie zabierają wszystkie dokumenty i zapisują dane do swojej
żandarmeryjnej książki. Jeszcze pytają o cel podróży, czas podróży. Kawałek
dalej policyjny checkpoint N 11.12351 W
00.02218, gdzie policjant wertuje paszporty i zadaje pytania skąd, dokąd. Po 30
kilometrach chcieliśmy zanocować, gdzieś na sawannie. Nie ukryliśmy się zbyt
dobrze. Wyłowił nas zmotoryzowany patrol na skuterze chińskiej produkcji, z
długą bronią chińskiej produkcji (podróbka kałasznikowa), który stwierdził, że
nie ma mowy o nocowaniu w tym miejscu.
Nocleg w Noah.
Przenosimy się za szkołę, w wiosce Noaho. N 11.21985 W 00.26322 Gdzieś niedaleko gra głośna
muzyka. Wiadomo – Burkina Faso. Rano ruszamy do stolicy kraju. Bo tu wszystkie
drogi prowadzą przez Ouagadougou.
Bitou. Droga między stolicami.
Inne są drogami szutrowymi. Raczej nie dla kamperów. Jest już marzec, więc
temperatura oscyluje koło 40 stopni w cieniu. Tylko wilgotność powietrza spadła
od 4 dni, do 2-3%. Dlatego da się żyć. No i teraz czas na punkty. Znak „Halte page” N 11.24384 W 00.29146 pokonuję z prędkością około 30
kilometrów na godzinę. Nikogo nie było przy jezdni, żadnych innych informacji,
więc pojechaliśmy dalej. W punkcie N 11.24678
W 00.29892 stoi policja w kamizelkach i hełmach, ale tylko stoi. Nic od
nas nie chcą. Po kilku kilometrach N 11.27970
W 00.31409 znowu punkt poboru opłat (PPO). Tym razem nie ma żartów.
Wiejskie spowalniacze. Twórczość miejscowych.
Są
żandarmi z długą bronią. Trzeba wyjść z kampera i udać się pod namiot. Tam
jakiś cywil siedzący za stolikiem, mówi do mnie tysiąc. Ja mu na to, dlaczego
tysiąc? On, tysiąc. Ja mu dowód rejestracyjny daje. On nie przegląda go, tylko
– tysiąc. Ja proszę o tabelę opłat, albo jakiś cennik. On na to, że w biurze
jest, kilka kilometrów stąd. Na stoliku widzę bilety za 300, 500, 1000, 2000,
5000 CFA. Podałem mu 500 i mówię, daj mi za 500. On podbił pieczątkę i dał mi
bilet za 500. Pomyślałem sobie, trzeba było wziąć za 300. No ale.
W tym
skorumpowanym Togo, to choć tabele opłat były wywieszone, a w Burkina – „po
uważaniu”? Za takie postępowanie, zero
szacunku z mojej strony. Kilkanaście kilometrów i Duane, czyli celnicy. N
11.48620 W 00.35403, ale nie zatrzymują.
Kilka kilometrów dalej kończy się dobra droga. Trzeba znacząco zwolnić i
wytężać wzrok. Dobrze, że większej opłaty drogowej nie wniosłem.
Tenkadogo. Sprzęt, którego fotografować nie wolno!!!
W miasteczku Tenkadogo jest sporej wielkości targ.
Ceny przystępne, kilka ciekawych zakupów poczyniliśmy.
Koupela i tarka tark.
Potem już miasto
Koupela, a przejazd przez nie przypomina jazdę po zamarzniętym polu,
zaoranej ziemi, przez pijanego traktorzystę. I tak, na oko, przez 5
kilometrów. Na noc stajemy obok brygady żandarmerii, w wiosce Zorgo. N 12.24651 W 00.63755 Godzina 22.00, a w kamperze 32
stopni. Znowu przytoczę przysłowie mojego kolegi:, nie ma, że boli. Musi boleć!
Jeśli decydujemy się na jazdę kamperem do Afryki, to trzeba choć minimalnej
wiedzy o klimacie tego kontynenty. Inaczej wyjdą śmieszności, jak w jednym z
opowiadań polskiego kamperowca. Cytuję: Jest lipiec, ja w Maroku, a tu
temperatury ponad 40 stopni! No i dlaczego innych kamperów tu nie widzę? Koniec
cytatu. Dobrze chłopie, że bardziej na południe nie pojechałeś.
Jak siedzi na motorze, to jedzie, czy nie jedzie?
Wracając jednak
do naszego wyjazdu. Trzeba wiedzieć, że już od końca lutego, gdzieś od okolicy
zatoki Gwinejskiej, trzeba się liczyć z wysokimi temperaturami, rzędu 40 stopni
w cieniu. Temperatura będzie wzrastać z dnia na dzień, a słoneczko będzie nas
„gonić”, w naszej drodze na północ. Generalnie wszystko będzie dobrze, jeśli
opuścimy, powiedzmy do miesiąca marca, strefę z podwyższoną wilgotnością (wpływ
oceanu, lub tereny wilgotne), jeśli nie to ……………… może powiem bardziej
obrazowo. Kto był w saunie suchej, to wie, że organizm i 50 i 70 stopni
wytrzyma. Jeśli natomiast jest to sauna mokra, czyli kamienie polewane wodą, to
przy tej samej temperaturze wytrzymamy zaledwie kilkanaście minut. Czyli, nam
już nie jest tak źle. Jest ciepło, z dnia na dzień coraz cieplej, ale za to
sucho.
Droga przed "Waga ..."
Da się jakoś żyć. Po spokojnej nocy jedziemy dalej w kierunku „łaga”
(stolicy). Stolica totalnie zapchana,
poblokowana, z objazdami. Dopiero teraz zrozumieliśmy, że to jakiś festiwal
ważny się odbywa w ten weekend.
Zupa z lodem. Pycha.
No to tylko trochę zakupów, jakiś szybki
(pyszny) posiłek u kobiety na targu (zimny jogurt na słodko z kuskusem i kawałkami
lodu, zjadłem 4 porcje, po 1.40 złotego za miskę) zatrzymujemy się wieczorem w
wiosce ze „świętymi krokodylami”.
Święty krokodyl, ze świętymi zębami.
Wioska zowie się Sabou. N 12.06561 W 02.22605
Za 1500 CFA od człowieka obcokrajowego, przewodnik prowadzi nas nad staw, a
raczej zaporę. Drugi człowiek, z przywiązanymi do sznurka zwłokami kurczaka, gwiżdżą
na gady, które niechętnie wychodzą z wody, a jeszcze bardziej leniwie starają
się chwycić martwego ptaka. Taki kilkuminutowy spektakl dla turystów. Jako
gratis, zobaczymy przywiązane sznurkiem do drzewa małpki. Jedziemy dalej.
Droga przez park de Deux-Bales
Odbijamy się od Parku Narodowego de Deux-Bales. Słoni tam już nie ma. Ze
zwierzyny można zobaczyć jedynie kozy i zebu. Poza tym drogi szutrowe nie dla
kamperów. Na nocleg, a nawet dwa stajemy na sawannie. Skoro groźnych zwierząt
tu nie ma, to tylko ludzie nam mogą zagrozić. N 11.70089 W 03.07099. Jest czas na pranie i
odgruzowanie kamperów.
Kolejny etap, który ma być strzałem w dziesiątkę na
burkińskiej tarczy to Bobo-Dioulasso.
Drugie co do wielkości miasto, stolica muzyki, bla, bla, bla. Jednak wcześniej,
w wirtualnym punkcie N 11.20638 W
03.80848, dookoła nie ma nic! Prawie nic. Stoi tam bowiem, kilkaset metrów za
łukiem drogi (nota bene, całą droga od stolicy jest całkiem dobrej jakości!)
znak ograniczenia prędkości do 50 kilometrów na godzinę. Około 70 metrów za
znakiem widzę kilka stojących samochodów. Jakaś kolizja Nie!!! To żandarm stoi
z radarem nowoczesnej konstrukcji. Zapewne darem narodu francuskiego, dla
narodu Burkina. Zatrzymuje nas i jako, ze jechałem pierwszy, pokazuje na
wyświetlaczu prędkość 71 kilometrów. Bzura totalna. Gdyby dokonał pomiaru za
znakiem, to w życiu bym nie wyhamował obok niego. Po drugie, logika czarnego
żandarma jest ograniczona. Doszedł do wniosku, ze skoro pierwszy jechał za szybko,
to i drugi zapewne też. Teraz trzeba przyjąć właściwą taktykę rozmowy. Jak
zacznie się, że są (było ich trzech, jeden z radarem, dwóch z kałachami)
idiotami i oszustami, to źle rokuje. Żaden czarny nie przyzna się do tego. Więc
następuje kilkominutowa rozmowa, dająca do zrozumienia, że nie zapłacimy, a tym
bardziej do kieszeni żandarmowego uniformu, nic nie będziemy wciskać.
Przemieszczamy się stopniowo w stronę kamperów, żandarm delikatnie sugeruje,
jakąś pamiątkę od nas? Nie otrzymuje pozytywnego sygnału, zagląda do kabiny
kampera, pyta, czy to na szybie to kamera? Dostaje odpowiedź, że tak rejestruje
wszystko, prędkość też. Na to żandarm mówi, że może nas puścić, jeśli obiecamy
mu, że będziemy przestrzegali przepisów ruchu drogowego BF. Powiedzieliśmy, że
oczywiście tak. Wymiana uścisków dłoni i żandarmi mogą spokojnie się zająć,
cierpliwie oczekującymi kierowcami o ciemniejszej od nas kolorze skóry.
Bobo. Muzeum Sagossira. Maska pośmiertna.
Wracajmy
do Bobo. Na wjeździe do miasta
muzeum Sagossira. Trochę regionalnych eksponatów. N 11.16897 W 04.29741 Wstęp 1000 CFA. Potem kukamy na
Wielki Meczet. Tylko z zewnątrz. Kłopot z dojazdem N 11.17818 W 04.29585. Jakimiś slamsami jedziemy, choć
mapa co innego pokazuje. Ale jakoś. Trafiamy na zbliżający się czas na
modlitwę, więc na zwiedzanie to nie czas. Wstęp 1000 CFA. Potem szukamy miejsca
na nocleg. Hotele tak, ale z parkingami, co najwyżej na samochody osobowe.
Namiary, jakie posiadamy są już nieaktualne. Nic logicznego do postoju nie
udaje nam się znaleźć. To może jakiś koncert na żywo? Nic z tego. W
poniedziałki nie grają. Trudno się opędzić od przewodników, więc wieczorem
zapada decyzja – znikamy z tej stolicy muzyki burkińskiej.
Kolejny SP. Za Bobo
Okolice Banfora. Czas na foto.
Targ w Banfora. Robale w dobrej cenie. Suszone.
Dojechaliśmy do N
11.06629 W 04.35181. Kilkaset metrów
wcześniej był punkt poboru opłat i „halte gendarmerii”. O świcie start do
ostatniego punktu burkińskiego etapu. Miasto Banfora. Przed miastem
policjanty (albo żandarmy??) N 10.66622
W 04.73149 Od miejscowych kierowców biorą masowo łapówki. Na naszych
oczach. Bez skrępowania. W samym mieście jest jeden jaśniejszy punkt, choć
naszym zdaniem mocno przereklamowany. Lokal o nazwie MC Donald (pisownia
oryginalna). Teoretycznie menu jest ciekawe, choć z wykonaniem i świeżością,
daleko od norm. Mówiąc krótko, jedząc u kobiet przy drodze, nie spotkały nas
przygody. Tutaj tak. Kilka kilometrów za Banforą jest trochę atrakcji.
Jezioro Tengrela. Godzina 17.00
Tymczasowo zatrzymaliśmy się nad jeziorem Tengrela.
Mają tu być ptaki i hipopotamy. Ptaki są, hipcie też, choć biorąc pod uwagę ich
tryb życia, to trudno o jakieś spektakularne spotkanie z nimi. Z wody tylko
uszy im wystają, na ląd w nocy wychodzą. Bez sensu. J Robimy sobie za to 2 dni
odpoczynku. Potem startujemy drogą, której prawie nie ma na mapie, choć w realu
to dobra, asfaltowa jezdnia.
SP w Sindou.
To kierunek na Sindou. Tam zatrzymujemy się przy rezerwacie skalnym. N 10.65119 W 05.15560 Wstęp między skały 1000 CFA.
Kasjer nie ma wydać reszty, więc gdy ja idę na spacer – ciekawy spacer, to
zostawia mi drugi bilet za 1000 i znika. W tej Burkinie nie ma dnia, aby ktoś
Cię nie oszukał, albo przynajmniej nie próbował „białasa” naciągnąć. Dla mnie
to żenujące i mam jak najgorsze zdanie o tej bandzie cwaniaków z Burkina Faso.
Koniec. Kropka.
Sindou. Rezerwat skalny.
Czas do Mali, na skróty
60 km. Potem jeszcze ze 20 i już. Upewniamy się jeszcze ze 2 razy, czy te 60
kilometrów są asfaltowe? Tak, to jedziemy. We wiosce Sindou zatrzymuje nas
policjant i dokładnie nam się przygląda. Pyta o kierunek? Mówimy Bamako,
stolica Mali. Pożyczył na koniec, ale takim dziwnym tonem, dobrej podróży. No i
się zaczęło. Najgorsza, terenowa droga, jaką do tej pory jechaliśmy w Afryce.
Zero asfaltu.
Droga do Mali, na skróty.
Kilka razy trzeba było się zatrzymać i pieszo sprawdzić, a potem
zaplanować, technikę pokonywania odcinków. Generalnie 60 kilometrów jechaliśmy
6 godzin. Resztę widać na zdjęciach. Choć z drugiej strony patrząc, to tak
urokliwego otoczenia jeszcze nie widzieliśmy. Ubogie wioski, prości ludzie,
pagórkowata okolica. Nie macie pojęcia, jak smakowało zimne piwo (600 CFA) i
kawał wielkiej ryby z ryżem (600 CGA), w pierwszej, „asfaltowej” wiosce, która Mahon się zowie. Po 20 kilometrach
granica. Najpierw, w punkcie N 11.08244
W 05.31364 żandarmeria spisuje samochód i dane kierowcy. Potem celnicy zabierają kartę laissez
passer i dają karteczkę z pieczątką na podniesienie szlabanu N 11.09214 W 05.32874. Potem policja graniczna N
11.09586 W 05.33338 sprawdza wszystkie
możliwe dokumenty, w tym ubezpieczenie pojazdu. Z tym ubezpieczeniem OC, to
jest tak. Zielona karta obowiązuje w Maroko. W Mauretanii trzeba wykupić
ichniejsze ubezpieczenie. Na pozostałe kraje Afryki Zachodniej jest kolejne
ubezpieczenie. Robiliśmy jakieś rozpoznanie w tej materii. Na kilka miesięcy
pobytu tutaj, musimy wydać ładnych kilkaset złotych od samochodu. W miejscowych
ubezpieczalniach. Jak ktoś z miejscowych zrobi nam krzywdę swoim zdezelowanym
pojazdem, to o odszkodowaniu możemy zapomnieć. Jak my komuś, coś – to lepiej dać
mu do ręki 20 EUR. Taką przyjąłem zasadę. Dlatego na granicy podałem
żołnierzowi moją „zieloną kartę”. Rozłożył ją szeroko, potem złożył i oddał.
Kilka kurtuazyjnych zdań i przemieszczamy się dwa kilometry. Do Mali. Tu znowu
trochę afrykańskiego folkloru. Policja graniczna N 11.11977 W 05.36169. Paszporty, czy są wizy, podbijają
wjazd i ……… kierują przed szlaban, do żandarmerii. Tam żandarmy spisują
pojazdy. Ale nie wszystkie. Pytają, czy jest ubezpieczenie? Jak ma być, skoro
dopiero wjeżdżamy do tego kraju. Pokazuję im „zieloną kartę”. Nawet na nią nie
patrzą. Moim skromnym zdaniem, to było trochę szukanie haka, aby coś zarobić i
podzielić się z kolegami pogranicznikami. Ponieważ nie przejawialiśmy żadnego
zainteresowania, co i o czym do nas mówią, to podali rękę i życzyli miłej
podróży. Kilkaset metrów dalej są celnicy N 11.12314 W 05.36581 Wypisują te swoje deklaracje celne
pojazdu. Inkasują 5000 CFA i bez sprawdzania kto, czym i co wwozi –
pojechaliśmy dalej.
Mali. PPO
Trochę dalej, bo kolejne kilkaset metrów i opłata drogowa.
Zawarczałem. Bo w pamięci mam ciągle fatalny stan dróg malijskich. Na tablicy
informacyjnej są rysunki. Jak na foto obok. Samochód osobowy 500, furgonetki
(tu i nas zaliczono) 1000.
Nocleg przy wodospadzie.
Ponieważ późno już się robi, zmrok bliski,
przejeżdżamy około 20 kilometrów i skręcamy w stronę wodospadu. Kilkaset metrów
od drogi, droga polna, potem trochę jazdy po skalnej nawierzchni i całkiem fajne
miejsce na nocleg udało nam się namierzyć. N 11.20970 W 05.44971. Woda szumi, choć to pora sucha.
Wodospad ze 3 metry ma, ale obok ciekawe zjawisko krasowe. Wiele metrowej
średnicy studni, a każda o głębokości 3-4 metrów. Tak sobie tu woda, w porze deszczowej
harcuje. Kolejny dzień, kolejne 200 kilometrów za nami i o dziwo – stan drogi
jest jak najbardziej ok! Bez dziur, bez objazdów, bez progów zwalniających,
które tak bardzo nam uprzykrzały życie w sąsiednich krajach. Na mapie, droga
którą jedziemy nazywa się „autostradą Sahelu” i jest nieporównywalna, do dróg w
północnym Mali. Rewelka.
Znowu na sawannie. Nocny popas.
Skręcamy z niej i kolejny nocleg znowu na sawannie: N
11.51612 W 07.54286. Temperatura o 22.00
, ponad 32 stopnie. Jak my przeżyjemy spotkanie z wiosenną Europą? Ale najpierw
trzeba dojechać do Bamako. Po wizę Mauretanii, bo nijak nie idzie przejechać z
południa Afryki do Europy, z pominięciem tego kraju. W tym miejscu chcemy
podziękować wszystkim krajom i ich przywódcom, za niesienie pomocy i
demokracji, dla uciemiężonych ludów Afryki i Azji Mniejszej. Dzięki Wam możemy
swobodnie i bezpiecznie podróżować po świecie. Podróż do stolicy Mali
przebiegła w miarę sprawnie.
Parking przed lokalem.
Krótka przerwa na talerz ryżu z sosem i butelkę zimnego
piwa, dała nam wgląd, do regionalnego zakładu gastronomicznego.
Lokal gastronomiczny w Sanankoroba.
Potem Bamako,
niedzielne popołudnie. Pierwsze skrzyżowanie i zatrzymani przez policjanta.
Dowód rejestracyjny poprosił, popatrzył na przednią szybę kampera, zobaczył
kamerę, mina mu zrzedła i tylko cicho zapytał – kadu? Odpowiedziałem – no kadu.
Bamako. Most na rzece Niger.
Oddał dokumenty i pozwolił jechać. 500 metrów kolejne skrzyżowanie i widzę
kontem oka, ze jakiś niebieski biegnie i gwiżdże za mną. Po 400 metrach znowu
skrzyżowanie, gdy ruszam na zielonym, Teresa mówi, ze jakiś wychylał się z za
samochodu i coś gwizdał na gwizdku. Kolejny kilometr i przed skrzyżowaniem
znowu jesteśmy zatrzymani. Tym razem wątpliwości nie było. Stop regulaminowy.
Podchodzi łachudra w niebieskim mundurze i wymienia wszystkie dokumenty do
kontroli. Ja mu na to, że jak będzie tak postępował, to dalszą służbę będzie
pełnił w Timbuktu, a o kadu od nas może zapomnieć!
Bamako. Centrum sztuki. Fajnie posłuchać.
Bamako. Stoisko i przedmioty voodoo.
Zrobiła się mała nerwówka.
Podszedł jakiś cywil, zapytałem go, gdzie tu jest komenda główna policji. Nie
komisariat, tylko komenda główna. Cywil zaczął mnie po angielsku coś tłumaczyć.
Na to policjant zapytał cywila, co ja chcę, cywil odpowiedział, policjant
powiedział – możecie jechać. Pojechaliśmy na zakupy, a potem na nocleg,
niedaleko rzeki Niger, do dzielnicy ochranianych rezydencji, o których można by
długo opowiadać. Tylko po co? To trzeba zobaczyć, to trzeba przemyśleć,
pokręcić głową i pojechać. Do ambasady Mauretanii. Po wizę. Niestety tutaj
klops. Ambasada wiz nie wydaje. Tylko na przejściach granicznych. Co za naród?
Co za ludzie? W internecie tego nie wyczytasz, bo strony swojej ambasada nie
ma. Idziemy więc pozałatwiać jakieś ostatnie sprawy aprowizacyjne w mieście. Ja
na targ i centrum kultury (super pokaz gry na bębnach). Znalazłem stoiska z
różnymi czary-mary i głowami zasuszonych zwierząt. Po południu kierunek
Senegal. Jeszcze tylko jakieś dwie
„kontrole” policyjne. Spuszczone po przysłowiowej brzytwie. Opuszczamy Bamako i
już gnamy na zachód. Przy wyjeździe z miasta bramka opłatowa N 12.77194 W 08.11335. Jeden tysiąc CFA jest nie nasze.
Sto kilometrów dalej Celnicy zatrzymują nas. Nie bardzo wiadomo czego chcą.
Tymczasem zaskoczyła nas jakość drogi. Jest bardzo dobra. W porównaniu z
północnymi rejonami Mali, gdzie jechaliśmy w kierunku Timbuktu i gdzie utkwił
nam w głowach fatalny stan dróg, to tutaj? Jest super. No prawie super.
Wioska Sitanikoto.
Bo w
każdej, która składa się czasami z kilku okrągłych chatek, są co najmniej dwa,
a najczęściej 3-5 progi zwalniające. Czasami wymyślnej konstrukcji, która
zmusza do przetoczenia się po nim. Z drugiej strony, mieszkańcy wykorzystują te
progi do ……………. Zorganizowania w ich sąsiedztwie stoisk handlowych. Bo skoro
pojazd ledwo jedzie, to i pasażerowie mają czas na spokojne popatrzenie na
asortyment i decyzja o zatrzymaniu samochodu jest łatwiejsza, można wykonać
gesty ręką, mówiące „pozdrawiam Cię” lub „stawaj mi tu ty biały”, no i dzieci
mają czas na kilkakrotne wzniesienie okrzyków1) - KADU !!!
Wioska Kita i szkoła jednoklasowa.
Ot, taka miejscowa
tradycja.
Przed miasteczkiem Kita
jest zlokalizowany kolejny punkt poboru opłat. N 13.02270 W 09.44364 Zwyczajowo już nie ma wywieszonej
taryfy opłat. Po małym spacerze okazuje się, że jest. Nieczytelna wprawdzie,
ale zamiast chcianych 1000 CFA płacimy tylko 500. Jak za pojazdy osobowe. No i
jeszcze jedna niespodzianka.
Pojazd.
Spotykamy tu Adama z Krakowa, który samotnie podróżuje
Toyotą terenową, a do Mali wjechał z Gwinei. Na nocleg stanęliśmy kilkaset
metrów za punktem płatniczym, oczywiście po wcześniejszym zjechaniu w głąb
sawanny. Długa nocna rozmowa rodaków, gdzieś na malijskiej prowincji, a rano
ruszamy już powiększoną karawaną w stronę Senegalu. Małe zawirowanie ma miejsce
w Kita. Nie wiemy, którą drogę wybrać.
Są dwie w kierunku miasta Kayes (potem do przejścia granicznego).
Południowa, nad jeziorem, którą spotkani motocykliści z Francji określili jako
nieprzejezdną. Druga północna, po dokładnym rozpytaniu, o ile na tym
kontynencie można coś takiego dokonać, czyli uzyskać wiarygodne informację,
jest drogą gruntową. Na odcinku powiedzmy 200 kilometrów. Jest też droga
trzecia , na głębokie południe. Prawie do granicy z Gwineą, której to drogi nie
ma na dostępnych nam mapach, ale jest na nawigacjach MapsMe i Maverick.
Zawierzyć mapom GPS? Tak zrobiliśmy. Droga, której nie ma na mapach, choć nie
pierwszej młodości, to pozwala na jazdę z prędkością dowolną. Oczywiście należy
pamiętać o progach wiejskich!
I tak oto, po przejechaniu bez mała 300
kilometrów stanęliśmy na nocleg, kilka kilometrów przed granicą, na terenie
………… poszukiwaczy złota? Teren, na powierzchni setem metrów kwadratowych, zryty
jest dołami o głębokości ponad 1 metr. Po powierzchni biegają ludziska z
wykrywaczami metalu, czyli gorączka złota?
Rano granica. Najpierw Mali. Celnik
nie rusza swojego tłustego dupska, tylko do kamperów wysyła jakiegoś
chłopaka-pomocnika, a ten zbiera od nas papiery laissez passer i zanosi swojemu
panu, leżącemu na leżaku. Sąsiedni barak, to policja graniczna Mali. N
12.92669 W 11.37972 Co jeden policjant,
to lepiej odżywiony od drugiego, mundury przyciasne, klapeczki na brudnych
nogach. Standard. Stoimy przed biurkiem. Sierżant pisze do grubego zeszytu.
Dane z paszportu, z dowodu rejestracyjnego samochodów, pyta o zawód i gdy
dowiaduje się, że stoją przed nim sami emeryci – nie wytrzymał! Lekko
podniesionym głosem powiedział, że to niemożliwe, że niektórzy są za młodzi i
jakim cudem? Dopiero spokojne wyjaśnianie, szczególnie młodszej ekipy
„ekspedycji”, że jak się pracuje (tu wymiana różnych zawodów, potem oszczędza,
potem pomnaża kapitał, to można szybko zostać emerytem – wcale nie przekonała
do końca ciemnoskórego policjanta, Uspokoiła go zaledwie. Dzięki temu
przejechaliśmy most graniczny na rzece Faleme i stajemy przed celnikiem senegalskim N 12.93135 W 11.38000. Przed
reprezentantem, tej słynnej kasty senegalskich celników. Co to się człowiek o
nich nie naczytał? Czego nie nasłuchał? Sycylijska mafia, to przy nich
przedszkole zaledwie. Opowieści dotyczą głównie przejścia w Rosso i rejonu do
Dakaru. Wyłudzenie kilkuset EUR od turysty zmotoryzowanego? Żaden problem! 500
EUR zostawił motocyklista z Francji. Adam z Krakowa dał 200, bo inaczej musiał
by (wg celników) zapłacić 300 EUR za eskortowanie pojazdu przez celnika, w
czasie przejazdu przez Senegal. W innym przypadku samochód jest za stary, albo
nie ma właściwych dokumentów, albo, albo, albo. Stary numer, to wydawanie
warunkowej zgody na wjazd kampera (terenówki)
do Senegalu na okres 2, 3 lub 5 dni i konieczność przedłużenia tego okresu
w urzędzie celnym w Saint-Louis, gdzie celnicy chcą wyłudzić nawet kilkaset EUR
za tą czynność, lub w Dakarze, gdzie przedłużenie jest ………. bezpłatne. Ale to
wszystko znamy z opowieści, teraz sami stajemy przed jego wysokością celnikiem.
Przedstawić należy wszystkie dokumenty. Paszport, dowód rejestracyjny, prawo
jazdy i …….. ubezpieczenie pojazdu.
Zatrzymam się na moment przy tym
ubezpieczeniu, bo zjawisko jest zaiste ciekawe. . W Maroko nie ma problemów,
obowiązuje „zielona karta”. W Mauretanii wykupujesz ichniejsze OC na granicy,
lub w najbliższym miasteczku. Ubezpieczenia i ceny są różne. Czy tylko na
Maurę, czy też na wszystkie kraje Afryki Zachodniej? Opisałem to w blogu o
mauretańskim etapie. Potem jest już tylko gorzej. Ubezpieczenie trzeba mieć,
ale jego cena jest obrzydliwie wysoka. W przeliczeniu, nawet kilkaset złotych
na miesiąc. Przy podróży kilkumiesięcznej? Hmmm. Więc zagadnienie traktujemy w
kategorii: zobaczymy kto większym frajerem jest? Teraz praktyczne sytuacje,
które nas spotykały. Przejeżdża ulicą setki miejscowych pojazdów,
zardzewiałych, fizycznie bez świateł, z pasażerami na dachu itd. itd. Jednak
bystre oko policjanta, bezbłędnie wyłuska tego jednego. Kampera z Europy, który
zostaje zatrzymany i którego kierowca, w mniemaniu stróża prawa, pozwoli mu zakończyć
budowę jego lepianki. Stoimy sobie na poboczu, podchodzi policjant, mówi po
francusku „dzień dobry” i tu spotyka go pierwsza niespodzianka. Z pewnym
zażenowaniem, a nawet zawstydzeniem odpowiadamy – niestety nie mówimy po francusku,
tylko ciut, ciut po angielsku. Pierwsze niezadowolenie stróża prawa widoczne
już jest, choć prawdę mówiąc, jeden warknął do mnie – tu jest Burkina, tu się
mówi po francusku! Ja na to, do wydania wizy nie jest wymagana znajomość języka
francuskiego. Amen. Ale to sprawy nie jeszcze załatwia. Zdesperowany łapownik
ma prawo zażądać dokumentów i takowe dostaje do ręki. W zamian, o ile się nie
mylę to w każdych krajach, zawsze mamy prawo zażądać jego policyjnej
legitymacji. W Burkinie z tego prawa korzystałem.
Ale wróćmy do legitymowania
nas, a nie czarnoskórego policjanta. Tu już mamy całą gamę możliwych zachowań.
Dureń z Mali, bo inaczej go nazwać nie można, stwierdził – wiza Mauretanii się
skończyła! Inny próbuje wertować dowód rejestracyjny pojazdu. Obraca go na
wszystkie strony, sam nie wie czego szukać. No i teraz kulminacja, czyli: masz
ubezpieczenie pojazdu? Tak i otrzymują „zieloną kartę”. Rozkładają ją
pieczołowicie, rubryk tam sporo, ale najważniejsze są dobrze widoczne. Numer
rejestracyjny pojazdu i termin ważności. Potem jest, jak to w takich
dokumentach bywa, dużo różnych napisów, przypisów, informacji itp. Tu już nie
ma mądrego. Nawet komendant główny policji by się nie połapał. Czy ta polisa
obowiązuje u niego w kraju, czy też nie? Sami sobie wyprodukowali taką
biurokrację, że firm i polis mają całe sterty. Która tu ważna jest? Jeden
bystrzak zapytał, czy ta zielona polisa u nas obowiązuje, to pokazało mu się
napis w punkcie 1. Karty (nawet po francusku tam jest), że karta ubezpieczenia
pojazdu jest MIĘDZYNARODOWA. Pytanie dodatkowe, przecież Wasz kraj należy do
społeczności międzynarodowej? No, należy odpowiedział i zwrócił kartę bez
gadania.
Ktoś może zapytać, ładnie to tak robić w durnia miejscową władzę? Sam
wielokrotnie podkreślam, że prawo danego kraju należy przestrzegać. Odpowiadam.
TAK. Osobiście nie dopuszczam nigdy myśli, aby dawać „w łapę” miejscowemu
draniowi, choć wiem, że w tej części świata korupcja zaczyna się od sfer
rządowych, a kończy na ulicznych policjantach. Sam więc nie daję, a od policji
oczekuję pomocy, jeśli taka będzie mi potrzebna. Jeśli natomiast taki drań w
mundurze uaktywnia się tylko po to, aby przerwać bez przyczyny moją podróż i
próbować wyłudzić jakieś pieniądze, to z osobistą satysfakcją udowadniam mu, że
jest na niższym poziomie intelektualnym i jeszcze dużo musi się w życiu uczyć,
by być mi partnerem do rozmowy.
Tymczasem wracamy na granicę Mali-Senegal, do
wnęki w baraku, gdzie urzęduje Pan Celnik. Wypisuje, pyta, wypisuje i daje
dokument, który nazywa się Passavant
de circulation pour vehicule i kosztuje tylko 2500 CFA. Połowa tego, co
w innych krajach afrykańskich, przez które jechaliśmy. Brawo Senegal. Niestety,
dokument ważny jest tylko 10 dni. W tym czasie trzeba dojechać do Dakaru i w
urzędzie celnym przedłużyć ważność zezwolenia, na poruszania się swoim pojazdem
po Senegalu o 14 dni. Bez sensu Senegal. Polacy nie potrzebują wizy do tego
kraju i mogą tu przebywać do 90 dni, ale ……………. bez samochodu? Afrykański
nonsens. I jeszcze jedno. Do tego „passavante” celnik wpisuje numer polisy OC.
Teoretycznie można jej nie mieć, bo jeszcze nie wjechaliśmy do Senegalu. Nawet
w Mauretanii możesz kupić polisę na granicy, lub w najbliższym mieście. Masz na
to 48 godzin czasu. W Senegalu musisz pokazać polisę przed wjechaniem do tego
kraju, więc pokazaliśmy „zieloną kartę”. Pan przepisał jej numer na dokument i
można przejechać 100 metrów do policji granicznej.
Policjanci, nie powiem,
mili. Witają się z każdym. Zapraszają do siebie, to znaczy pod drewniane
zadaszenie i po przeglądnięciu paszportów mówią: nie możecie wjechać do naszego
kraju, bo nie macie wizy Senegalu. Co jest? Mówimy, że Polacy nie potrzebują
już wizy. Policjanci mówią, że wszyscy potrzebują, z wyjątkiem krajów Unii
Europejskiej. Więc pokazujemy im okładki paszportów, gdzie jest napis „Unia
Europejska”. Oni nie dają za wygraną i wyciągają jakiś swój dokument, gdzie
mają wykaz europejskich państw. Jest, znaleźli Polskę w Europie i ta sprawa
odfajkowana.
Teraz zapis do księgi. Samochód, dane samochodu i dane kierowcy.
Teresa podaje swoje prawo jazdy. Pan policjant mówi NIE. Widziałem, że kierował
on – i tu wskazuje palcem na mnie, Mówimy ok i ja daje swoje prawo jazdy, ale
podkreślamy, ze i moja żona Teresa też czasami prowadzi ten wielki, biały
samochód. Policjant zdziwił się nieco, bo kobieta prowadzi? Nie mniej,
ostatecznie, Teresy dane też spisał do swojej wielkiej, grubej księgi.
I tym
sposobem wjechaliśmy do Senegalu. Paliwo (ON) kosztuje tu nieco mniej niż w
Mali. Jedynie 595 CFA za litr. Teraz droga do Dakaru. Pierwszy odcinek około
100 kilometrów, do miasta Kedougou
jest w porządku. Równy asfalt. Po drodze staramy się kupić jakieś karty
telefoniczne z internetem, ale wszyscy mówią, że nie ma tu zasięgu netu. W
Kedougou można skręcić w lewo i za kilka kilometrów wjechać do Gwinei, lub w
prawo, na Dakar. My najpierw kupujemy kartę sieci Orange, w jakiejś dziwnej promocji i bez okazywania dokumentów. Za
5000 CFA mamy przez miesiąc 6 GB internetu i rozmowy telefoniczne w Orange free. Dość późno wyruszamy z
miasta na północ. Przez pierwsze kilometry droga jest równa, bez dziur.
Senegal. Droga do Dakaru. Za Mako początek.
Po kilkudziesięciu
kilometrach zaczyna się jazda. Za miejscowością Mako są dziury? Nie, to są leje
po małych bombach lotniczych! Okresowo pędzimy na 2 biegu. Generalnie pierwszy
jest w użyciu. Czasami dziurzyska zachodzą na siebie, a zjazd na pobocze grozi
wywróceniem kampera albo uszkodzeniem opony, na ostrej krawędzi resztek
asfaltu, z epoki kolonialnej.
Nocleg w parku narodowym
I tak to, prawie o zmroku, dotoczyliśmy się do
Parku Narodowego Niokolo-Badiar. Skręcamy z wertepów 200 metrów w bok i stajemy
schowani przed ludźmi. N 12.95114 W
12.45772 Tylko przed ludźmi, bo w nocy jakaś zwierzyna kręciła się wokół.
Dopiero potem zorientowaliśmy się, że do parku tego jest wstęp tylko ze
strażnikiem i tylko pojazdami 4x4.
Guziec.
Małpia rodzina nad kamperem.
Ze zwierzątek mamy wszystko, co w Afryce
żyje. Nawet jest tu siedlisko leopardów. Nie mniej wiadomo jest, że zwierzęta
zjadają tylko złych ludzi, więc o poranku ruszyliśmy w komplecie dalej w
kierunku Dakaru. Ruszyliśmy? Raczej toczyliśmy się po gigantycznych dziurach.
Jakieś dobre 100 kilometrów.
Jak nie dziury do siwy dym.
Mogę teraz stwierdzić, ze poruszaliśmy się po
różnych dziurawych drogach w Afryce. Niektóre ciągnęły się przez setki
kilometrów i wydłużyły nam czas podróży, z zaplanowanych 2 do 3 dni. Ale te sto
kilkadziesiąt kilometrów z Senegalu, to mistrzostwo świata, w konkurencji badziewnych
dróg!
Senegalskie baobaby. Cudo.
Ale to nie koniec niespodzianek na ten dzień. Przed miejscowością Tambacounda, gdzie kończy się fatalny odcinek
jezdni, miejscowe geniusze zaplanowały kilkukilometrowy objazd. Najpierw w
kurzu, a potem po pralce. Ufffff. Jakoś to pokonaliśmy i zanocowaliśmy już w
centralnym Senegalu, a kolejnego dnia, po gigantycznym „skoku” długości prawie
400 (!) kilometrów stanęliśmy nad Atlantykiem.
SP w Joal. Już z Adamem.
Most na wyspę Fadiouth
Obok dwóch, ciekawych
miejscowości. Joal-Fadiouth. Ta
druga nazwa, to wyspa zbudowana prawdopodobnie z muszelek, połączona z lądem
drewnianym mostem, za który miejscowi kasują (chcą kasować) turystów po 5000
CFA za głowę.
Na wyspie wyszynk pod świętymi obrazami.
Coś im się chyba w głowach pomieszało! Generalnie widać pazerność
na pieniądze turystów, albo powiem inaczej. Z mojej pobieżnej obserwacji
wynika, że połowa Senegalczyków to cwaniacy i oszuści. Druga połowa, to ludzie
serdeczni, uśmiechnięci, bezinteresowni. Na kogo traficie? Przez 2 dni stoimy
na cyplu za, albo na terenie szkoły (z możliwością zatankowania wody) N
14.14994 W 16.82865 Potem znajdujemy
fajne miejsce, na kilkudniowy wypoczynek. Opuszczony od kilku lat ośrodek N
14.27672 W 16.90738, z sympatycznym
czarnoskórym opiekunem o imieniu Lora.
Kilka dni nad Atlantykiem.
Lora sam zaprosił nas do ośrodka, gdy zobaczył, że parkujemy obok niego. Zrobił
to za darmo. To był ten miły Senegalczyk. Zapomniał bym jeszcze o jednej rzeczy
opowiedzieć. Senegalska policja. Prawie w całości przeżarta korupcją. Są bezczelni
i zachłanni. Na widok jadącego kampera wyskakują na drogę i zatrzymują. Potem
kontrola wszystkich możliwych dokumentów. Próba sprawdzania kampera. Wmawianie
wykroczenia drogowego. Metoda? Potraktować takie gadziny z góry! Grzecznie, ale
stanowczo. Można ich wylegitymować. Można ostrzec złożeniem skargi. W żadnym
wypadku nie dać się zastraszyć i dawać łapówki. To nasza metoda na głoda.
Śródmieście Dakaru.
Potem
już Dakar. Stolica, 3 miliony
mieszkańców. Wrażenie? Najbardziej europejskie miasto, na trasie naszej
wędrówki. Oczywiście z elementami afrykańskiego folkloru.
Muzeum Monoda.
Ja osobiście
zajechałem do Dakaru za sprawą muzeum sztuki afrykańskiej Teodora Monoda.
Maski z muzeum Monoda.
Potem
okazało się, że warto jeszcze popłynąć na wyspę Goree, skąd wywieziono do obu
Ameryk kilka milionów niewolników. Do tego trzeba dodać konieczność
przedłużenia ważności dokumentu celnego pojazdu tzw. passavant, trzeba dokonać w budynku głównego (?) urzędu celnego N
14.66831 W 17.43148, 4 piętro, po prawej
stronie. Przedłużenie dokumentu powinno być dokonane na kolejne 14 dni. Można
dokonać dwóch przedłużeń. Czyli komuś w Senegalu coś się pomieszało w głowie.
Na terenie kraju możemy przebywać do 90 dni, ale ze swojego samochodu (kampera)
korzystać tylko przez trochę ponad miesiąc. Ot, logika – bez logiki! Teraz
miejsca do nocnego bytowania w kamperze. Udało nam się „namierzyć” dwa. Blisko
portu i placu de Independance – gdzie jest w/w urząd celny, słupek z numerem
„0” rajdu Paryż Dakar i kilka interesujących budynków. Wieczorem i nocą możemy
się zatrzymać na małym P, który służy mundurowym N 14.67068 W 17.42423. Dobrze go opuścić przed godziną
10.00. Drugie miejsce, to większy nieco parking free, położony bliżej portu,
traktowany też jako miejsce odpoczynku dakarskich taksówkarzy. W nocy, za
sprawą bliskości portu, może być trochę głośny N 14.67124 W 17.42275. Ostatnia możliwość, to strzeżony
parking w porcie, dla płynących promami. N 14.67496 W 17.43243 Dzień postoju kosztuje 1000 CFA.
Można o trochę wody poprosić. Za dobę krzyczą sobie 2500, ale nie korzystaliśmy
i nie negocjowaliśmy ceny.
Płyniemy na wyspę niewolników - Goree
Korzystaliśmy natomiast z promu na wyspę Goree. Cena tam i powrót 5200 CFA (dla
obcokrajowców). Po dopłynięciu jest jakaś kasa i jeszcze po 500 od osoby
krzyczą sobie. Potem muzea: historyczne za 500 i niewolników też 500. Podam
teraz kilka przykładowych cen z Senegalu. Dla przypomnienia 100 CFA = 70 (lub
mniej) groszy. Mleko od 750 (promocja) do 1700 (normalna cena). Sery twarde
> 10 tysięcy za kg. Pleśniowe około 4500 CFA. Bagietka mała 100, wielka do
500 CFA. Kilogram marchewki 750, fasolka zielona 690, kapusta 750 za kilogram.
Jajka od 1800 za 30 sztuk. Piwo butelkowe od 1000. Puszkowe od 550. Cukier 750
za kilogram. Woda do picia, butelka 10 litrów, cena od 890 do 1500 CFA. Bilet
wstępu do muzeum Monod’a aż 5000 dla obcokrajowców. Woda w butelkach półtora
litra, pakiet 6 sztuk za 1700 (w promocji).
Podam jeszcze koordynaty dość
kultowego słupka kilometrowego Dakar „0”. Wkopany na rogu, przed lokalem N
14.67075 W 17.43218. Po dwóch dniach
mieliśmy dość stołecznego ruchu i
wyjechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów na północ. Do Lac Retba. Jechaliśmy
jedyną w Senegalu autostradą. Prowadzi na południe kraju. Podam ceny, bo nie
jest ona zbyt tania. Pomiędzy dwoma zjazdami (kilka km w obrębie miasta)
zapłacimy 800 CFA. Za 10 kilometrową przyjemność już 1500 CFA. Więcej nie
próbowaliśmy, bo skręciłem do tak zwanego Różowego Jezioro. No i tu problem, bo różowe wcale nie
jest różowe – tylko normalne. Słone jest na pewno. Ale w zamian są super wydmy,
które oddzielają jezioro od oceanu, a sama plaża morska jest bardzo
interesująca, czysta i szeroka. Choć …….. praktycznie bez muszelek.
Trzech Polaków przy Różowym Jeziorze.
Dość fajne
miejsce tu namierzyliśmy. Nieco na uboczu N 14.84628 W 17.23548. Znowu 2 dni tu odpoczywamy i
zbieramy siły na końcowy etap. Prawie 7000 km do Krakowa. I tak oto, 26 marca
ruszamy już na serio, na północ, ku Europie.
Senegalska przygoda, z której wyciągały mnie
4 osoby. Dziękuję za pomoc całej ekipie.
Pierwszy dzień to porażka.
Najpierw, chcąc zrobić interesujące ujęcie ludzi, wydobywających z dna jeziora
sól, skręciłem na pobocze. I tam już zostałem. W przechyle sugerującym
możliwość położenia kampera na boku. Potem kilkadziesiąt kilometrów jazdy w
korku, gdyż trafiliśmy na jakąś imprezę religijną. W sumie, przez dzień cały,
nie przejechaliśmy nawet 150 kilometrów.
Nocleg z muezinem.
Nocleg w malutkiej, ale czystej wiosce
bez nazwy N 15.41549 W 16.45662. Do
zaplanowanego Saint-Louis zabrakło ponad 100 kilometrów. No, takim tempem, to
ledwo na wakacje do kraju zajedziemy! Ale mniejsza z tym. Po godzinie 5.00 sąsiadujący z naszymi
kamperami, piękny meczet z baobabem, rozgłosił ze swoich głośników, wszem i
wobec, najdłuższą i najgłośniejszą modlitwę, jaką miałem okazję słyszeć. O
spaniu nie ma mowy. Wczesnym porankiem, nabieramy trochę wody w pobliskiej
szkółce koranicznej i kierujemy się na Sait-Louis. Droga ok, ruch nie za duży,
więc koło południa jesteśmy już w zabytkowym mieście UNESCO. Zabytków1) nie zobaczyłem, natomiast
potworne ilości much tak, oraz zapach śmieciowy też był niczego sobie. Więc
tylko tranzyt. Bez wysiadania z kampera! Tylko potrzebna jest decyzja:
przejście w Rosso, czy przejście w Diama? Rozważamy wszystkie za i przeciw. Rosso. Uznawane za najbardziej
skorumpowane przejście na świecie, ceny promu, którym trzeba przepłynąć rzekę
Senegal, trudne do ustalenia. Każdy wymienia inną kwotę. Już przed przejściem,
policja wyprawia harce, sprawdza żółte książeczki, których od lat nikt już nie
sprawdza w Afryce, zabierają dowody rejestracyjne itp. Droga z Rosso do stolicy
Mauretanii jest dziurawa. To takie skrótowe informację.
Most graniczny w Diama.
Diama. Przejście nowe,
odnowione w grudniu ubiegłego roku. Policjanci chcą 10 EUR za podbicie
pieczątki w paszporcie. Przejazd przez most (tamę) to koszt 4000 CFA. Potem
jakiś wstęp do Parku Narodowego. Droga, przez 30 km będzie szutrowa, ale
przejezdna dla kamperów. Potem super asfalt. Czarek chce się zmierzyć z Rosso.
Są dwa kampery, a wiemy, że najbardziej łupieni są przez „granicznych bandytów”
(inaczej ich nie mam zamiaru traktować) osoby samotnie podróżujące. Wiadomo –
nie ma świadków. My natomiast mamy dużo czasu, trochę elektroniki nagrywającej
co się wokół nas dzieje i wiele bezczelności, w stosunku do wszelkiej maści
oszustów i kombinatorów. To takie zapasy – na przewagę IQ. My, czy oni? Pozostałą
część załóg średnio jest zainteresowana dokumentowaniem tych, czy tamtych
łapowników. Niech się z tym uporają miejscowe władze. My jedziemy przez Diamę,
bo bliżej. Droga do granicy ok. Wjeżdżamy przez bramę na plac, parkujemy i
idziemy do lewego pawilonu, gdzie policjant wbija pieczątkę wyjazdową do
paszportów. Gdy to zrobi, śpiewa (?) sobie cicho piosenkę: „teraz 10 euro,
teraz 10 euro”. Odbieramy paszporty, nic nie płacąc. Po drugiej stronie budynek
celników, siedzi jeden i coś wypisuje, kręcimy się nerwowo, a nawet można
powiedzieć, ze rozpraszamy go. Pyta, o co chodzi? Chcemy wyjechać z Senegalu.
To zostawcie dokumenty celne i możecie jechać. Pojechaliśmy. Jeszcze tylko
dowiedzieliśmy się od pasażerów portugalskiej terenówki, która w tym samym czasie
wjeżdżała do Senegalu, że musieli zapłacić 200 EUR za samochód, lub proponowano
im celnika do samochodu za 300 EUR. Czyli proceder na granicy z Mauretanią trwa
w najlepsze. Potem jeszcze tylko jakaś opłata miejscowa za 500 CFA (z
rachunkiem oczywiście, innych nie płacimy) i wio przez most zaporę do Maury.
Droga? Fatalna. Przejechać się da (pora sucha), ale to gruntówka z „pralką” i
dziurami.
Park Djoudj nocną porą.
I tak sobie dojeżdżamy do punktu poboru opłat Parku Narodowego Djoudj. Pan krzyczy 2000 ugiji od
osoby. No i zaczyna się szkolenie kasjera. Pomalutku mu tłumaczymy, po
francusku, że primo. Gdy przekraczaliśmy granicę jego kraju, to nie było żadnej
informacji o opłatach drogowych przez park. Po drugie primo, to my nie chcemy
do parku, ale do stolicy dojechać, a jedyna, nawiasem mówiąc dziurawa droga,
prowadzi właśnie przez ten jego park. No i po trzecie primo, to skąd mamy mieć
te jego mauretańskie ugije, skoro na przejściu nie ma żadnego banku, ani
bankomatu? Facet powiedział, ze wobec tego powiadomi żandarmerie. My
wyraziliśmy na to zgodę, chcąc zobaczyć w akcji funkcjonariuszy tej formacji. Jakim
ilorazem inteligencji się popiszą? Nie zobaczyliśmy. Facet nie zadzwonił. O
godzinie 18.00 zwinął interes i gdzieś poszedł. Więc my nie czekaliśmy dalej i
pojechaliśmy szutrową, „gaarbatą” drogą na Nouakchott.
Pojechaliśmy spokojnie, dostojnie, ze średnią prędkością kilkunastu kilometrów
na godzinę. Szybciej się nie dało. Zapadał zmierzch. Przy drodze sporo guźców
widać. Niektóre robią sobie wyścigi z kamperem. Po około 30 kilometrach jest
jakaś buda i mostek. Wyskakuje facet nieokreślony i macha latarką. Nie
zatrzymujemy się. To żelazna zasada w podróży. Na odludziu może nas tylko
zatrzymać umundurowany funkcjonariusz, w oznakowanym samochodzie. Nie ma
odstępstw od tej reguły, o ile chcemy zachować zdrowie, życie i dobytek.
Ostrzegano nas również przed fałszywymi checkpointami w strefach przygranicznych.
Naszym atutem w takich momentach są dwa samochody. Trudno takie jednocześnie
zatrzymać i ewentualnie coś złego planować. Samotny podróżnik łatwiej ukryje
się w tłumie, ale na drodze jest praktycznie bezbronny.
Jak już o drodze
mówimy, to od punktu N 16.55443 W
16.23882 zaczyna się dobrej jakości asfalt, który prowadzi aż do drogi N2 z
Rosso, w kierunku stolicy. 30 kilometrów przyjemnej jazdy, po prawie pustej
drodze. Prawie, bo jest już ciemno, a w tych ciemnościach, co pewien czas
ukazują się anioły. Klimaty są
niebiańskie. Czarna nitka asfaltu, wokół złocą się wydmy, a miedzy wydmami
ukazują się co kilka minut anioły, w swoich anielskich szatach. To wersja
teologiczna. Tak naprawdę, to chodzą gdzieś, między niewidocznymi z drogi
namiotami, mężczyźni w swych szarpanymi przez wiatr nakryciami, które bubu się zowią. Do tego oświetlają sobie
drogę telefonami komórkowymi. Stąd to anielskie skojarzenie. Poruszają się nie wiadomo
po czym, często wysoko, po wydmach, niczym po niebie, z rozpostartymi
skrzydłami. W tym momencie kończy się cała przyjemność jazdy. Nocnej jazdy,
której takim jestem przeciwnikiem w czasie podróży. Tylko, że od czasu wyjazdu
z parku, jest jeden problem. Jest asfaltowa jezdnia, która przylega do
piaszczystego pobocza, a za nim nie mniej piaszczyste wydmy. Czasami widać
drogę prowadzącą gdzieś w bok. Niestety, piaszczystą drogę i nikt normalny nie
wjedzie na nią kamperem. Czyli jazda, jazda, jazda. 10, 20, 50 kilometrów.
Droga N2 w fatalnym stanie. Dziura na dziurze. Nocna jazda utrudnieniem
dodatkowym jest. Widać jakiś wypadek, są ranni. Widać wraki na poboczu.
Stajemy
dopiero w miasteczku Tiguend, w bocznej drodze N 17.15918 W 16.03919. Minęła północ. Po męczącym dniu,
nikt nie kręcił nosem, na mało atrakcyjne miejsce. Od rana obieramy kierunek Nouakchott. Pozostało 200 kilometrów.
Drogi? Koszmarnej drogi. Jest jeden dziesięciokilometrowy nowego asfaltu. Pozostałe
to tarka, dziury, jazda poboczem. Kurna, mają cztery drogi w tym kraju, na
krzyż, bo wszystkie krzyżują się w stolicy. I niestety nie potrafią utrzymać
ich na poziomie. Przed samą stolicą, wiadomo – policja, żandarmeria, celnicy. I
tak na zmianę. Samo miasto traktujemy prawie tranzytowo.
Prawie, bo najpierw
zatrzymujemy się obok miejsca, gdzie produkowane jest miejscowe rękodzieło.
Pamiątki wszelakie. Można zobaczyć jak powstają, w małych „barakowych”
pomieszczeniach. Na przykład amulety. Albo hipopotamy rzeźbione w drzewie, przy
pomocy ręcznej szlifierki. Można też zakupić
………. broń ręczną. Myśliwską, albo
pistolety. Dwa nam pokazano. Jeden z amunicją. Drugi bez. Oficjalnie nie były
na sprzedaż. Nieoficjalnie? Kompleks pamiątkarski mieści za murami i budynkiem
szkoły? N 18.06205 W 15.97337 Wejście
przez bramę. Potem miał być zakup materiałów tekstylnych o arabskich motywach.
Materiałów nie było.
Korek w stoli Mauretanii.
Był natomiast śródmiejski korek. Taki godzinny. Z
możliwością obserwowania zachować mikstury samochodów, motorowerów, osiołkowych
zaprzęgów, ciężarówek dostawczych, ręcznych wózków z towarem bazarowym i
pieszych. Wszystko to spotyka się na skrzyżowaniu i wszyscy, bez nerwów
oczekują jak ten problem się rozwiąże? Czasami ktoś wychodzi z samochodu i
reguluje ruchem. Próbuje regulować. Czasami pojawi się jakiś policjant, jeden
czy drugi. Czasami przesuniemy się 30 cm do przodu. Zasada jest jedna. Można
trąbić, ale nie wolno okazywać zdenerwowania. Bo zdenerwowanie, to w miejscowej
kulturze oznaka słabości.
Droga na północ. Do Maroka.
No, ale jakoś pokonaliśmy ta trzymilionową stolicę i
na nos stajemy w dobrze już znanej i opisywanej na blogu wiosce Tanit. Następnego dnia, późnym
popołudniem, meldujemy się na mauretańskim przejściu granicznym. Ciekawi,. Czy
nas pamiętają ze styczniowej akcji protestacyjnej? Pamiętają! Witają się koniki
i policjanci. Policja odbiera paszporty z samochodu. Wolą, abyśmy nie wchodzili
do ich pomieszczeń, jak to miało miejsce w styczniu. Celnicy spisują nas prawie
w biegu. To znaczy nasze samochody spisują, że wyjeżdżają z Mauretanii.
Tankujemy trochę wody, bo wiemy gdzie jest studnia. Wchodzimy do ostatniego
baraku przy bramie wyjazdowej. Wchodzimy na minutę. I wszyscy pokazują nam
kierunek wyjazdu. Widać, że chcą pozbyć się elementu, na którym zarobić się nie
da, a jeszcze problemy mogą być. Czytali nasze sprawozdanie z przed kilku
miesięcy? Nie wiem. Wiem, że po kilkunastu minutach pobytu na przejściu, bez
kontroli pojazdów, opuszczamy Mauretanię. Nie może tak być zawsze? Miło, szybko
i kulturalnie?
Kandahar. Pas ziemi niczyjej.
Potem Kandahar. Wielokrotnie już opisywany „pas ziemi niczyjej”.
Pamiętamy, że na początku stycznia, po awanturze spowodowanej budową normalnej
drogi przejazdowej od strony Maroka, stały tutaj posterunki marokańskie,
mauretańskie, UN i Polisario, a do tego jakaś policja hiszpańska. Co będzie
teraz? Widzimy punkt obserwacyjny Polisario z flagą Sahrawi. Jedziemy jako drugi kamper. Drogi przejazdowej szuka
Czarek. Nagle zatrzymuje się. Dookoła biegają umundurowani faceci, którzy
wyskoczyli ze stojących nieopodal terenowych Toyot. Na Toyotach łopocą flagi Sahrawi. Czyli zatrzymało nas Polisario.
Czego mogą chcieć? Na tym terenie nie powinni prowadzić żadnych działań! Pytamy
przez CB – czego chcą? Nie wiadomo. Mówią coś w swoim języku. Nikt ich nie
rozumie. Z równym skutkiem moglibyśmy rozmawiać z wielbłądami. Widzę, ze Czarek
chcę ruszyć do przodu. Samochód terrorystów też się przesuwa. Za chwilę
podjeżdża druga Toyota. Robią duże zamieszanie. Ustawiam trochę bliżej kampera,
bo kamera pokładowa pracuje non stop. Co kilka minut obok nas przejeżdżają
samochody mauretańskie. Również ciężarowe. Nikt ich nie zatrzymuje. Tylko nas.
Kolor skóry? Religia? Nie wiemy. W naszym kierunku idzie jakiś staruch. Macha
rękami. Nie widzimy nigdzie ich broni. Staruch podchodzi i ogląda kampera.
Zobaczył naklejki na masce samochodu ogląda je i zaczyna machać rękami. Domyślam
się o co mu chodzi. Na jednej są wydrukowane małe flagi państw, przez które
podróżujemy. Jest między nimi flaga Maroko. Taka mała, 2x3 centymetry. Dureń
wypatrzył ją i pokazuje, ze jeśli flaga nie zniknie, to dalej nie pojadę.
Możemy wracać do Mauretanii. Nie reaguję na to. Widzę, że kilkaset metrów od
nas, na wzgórzu, stoją samochody UN. Obserwatorów ONZ. Nawiasem mówiąc, jest
między nimi i kamper. Z tego wzgórza zaczynają schodzić w naszym kierunku
jakieś osoby. Czyli Polisario nam tutaj egzekucji nie zrobi. Z Czarkiem
wychodzimy z kamperów. Nagle widzę, że Czarek stoi przy swoim, z podniesionymi
do góry rękami. Obok kilku mundurowych. Jeden owija wokół swojej dłoni gruby
pas ze sprzączką. Będzie bicie? Jednak pojawili się żołnierze UN. Jeden z
Chorwacji, drugi z Arabii Saudyjskiej. Ten drugi służy jako tłumacz. Rozumie
widocznie język „wielbłądów”. Przekazuje nam, że Polisario prosi, aby uszanować
ich i Czarek ma wykasować zdjęcie, które im zrobił w czasie zajścia, a ja mam
zerwać naklejkę z flagą Maroko. Czarek zrobił zdjęcie z wnętrza kampera, bo nie
wiadomo było by, kto nas zatrzymał. Ja nie mam ochoty nic zrywać! Tłumacz
nalega. Na bok odprowadza mnie oficer chorwacki i mówi po angielsku, ze
Polisario już od pewnego czasu sankcjonuje tu swój punkt kontrolny. Niedawno
zmusili motocyklistów hiszpańskich do zniszczenia flagi marokańskiej. Nie
podejmuję dyskusji, choć mam ochotę zadać kilka pytań. Po co Wy tu jesteście? ONZ
zezwala na takie rzeczy? Już ponad 20 lat utrzymujecie tą strefę buforową i jak
długo jeszcze to potrwa? Dojdzie w końcu do tragedii, a każdy ręce umyje? Wiem,
że ten człowiek przyjechał tu dla pieniędzy i ma ochotę bogatszy wrócić do
Chorwacji. Nic innego go nie interesuje. Stan taki, w tym rejonie Afryki,
utrzymują Amerykanie i Francuzi, bo mają w tym swoje cele. Dość polityki.
Widzę, że Czarek upewnia się, czy będzie mógł pojechać jak wykasuje jedno
zdjęcie. Mówią, że tak. DO mnie podchodzi staruch z Polisario i zaczyna sam
zrywać naklejkę z flagą. Patrzą na to UN. Doszedł do nich jakiś trzeci ze Sri
Lanki. Staruch nie umie sobie poradzić z naklejką, zaczyna się denerwować.
Pomyślałem, że za chwilę weźmie kamienia i zacznie uderzać w marokańską flagę.
Szkoda lakieru na masce samochodu. Upewniam się, czy jak nie będzie flagi, to
spokojnie odjedziemy? Tłumacz pyta terrorystów i mówi, że tak. Trudno. Żegnaj reklamo
podróży. Witaj nowy wrogu bandyckich Sahrawi. To ja. Nie interesuje mnie kto i
co wam. Wiem, co wy mnie. Widziałem zachowanie tych młodych, w czasie gdy nas
trzymaliście. Super wychowujecie swoją młodzież. Na wzorowych terrorystów,
którzy atakują turystów. W czasie tej podróży nie zaatakowała nas ISIS, nie
zaatakował Boko Haaram. Zaatakowali terroryści z Polisario. Może teraz coś
wysadzicie w powietrze dzielni bojownicy?
Pojechaliśmy dalej. Na granicy
marokańskiej zgłaszamy zajście z terrorystami. Mówią, że obserwowali je. Proszą
o wywiad przed kamerą. Czarek opowiada po angielsku o wydarzeniu. Jest już
późno. Za moment przejście jest zamykane. Jednak wszędzie widzimy miłe
przyjęcie. Ludzie czekają by nas odprawić. Mają tych punktów do załatwienia
kilka. Wszystkie opisałem w czasie wyjazdu z Maroka. Więc powiem tylko, że o
zmroku stajemy przy przygranicznej restauracji. Delektujemy się taginem i
marokańskich chlebem. Nerwy pomału puszczają. Śpimy schowani za murem masztu
radiowego. Opis naszego powrotu przez Maroko podaruję sobie. Robiłem to na
blogu już kilka razy, a sami korzystamy teraz, w tym kraju, z dobrze znanych
sobie miejsc – do spania, czy do tankowania wody. Z nowych rzeczy: zawitaliśmy
do kamperowiska przed Dakhlą, a tam może 12 kamperów? Na przełomie roku było
ich ponad setka.
Już w Maroko.
Czyli początek kwietnia, to już koniec sezonu na Saharze. Cena
paliwa (ON) bez zmian w Dakhla 7.10 za litr, ale już w Laayoune po 6.90 DH. Internet doładowaliśmy na
granicy, do starych kart Maroc Telecom. 50 DH za 5 GB internetu. W końcu
normalnie można korzystać z tego dobrodziejstwa cywilizacji. Przez przypadek
namierzamy fajne miejsce na SP.
Zjawiskowa wioska Chtoukane.
Wioska, ze setką wraków łodzi rybackich. Chtoukane. Cztery kilometry od głównej
drogi. Spokój (o ile nad oceanem może być spokojnie), prawie bezludzie, jakieś
małe instalacje wojskowe. Niestety brak słodkiej wody N 24.69916 W 14.88388 Jadąc sobie w dwa kampery, często
nie planujemy celu, ale zjeżdżamy sobie z drogi, w pustynie i delektujemy się
………….. szumem wiatru, który wieje o tej porze nie ze wschodu, jak to zimą ma
miejsce, ale z północy. Wniosek? Pedałujemy setki kilometrów pod wiatr wiejący
z prędkością 30-50 km/h (+ 1-2 litry większe zużycie paliwa, dla kamperów z
alkowąL
).
Ręka, która czuwa.
I to było by na tyle.
Jeszcze jesteśmy w Maroku.
Jeszcze kilka tysięcy kilometrów od domów.
Po powrocie postaram się jakieś podsumowanie napisać, bo może ktoś, kiedyś gdzieś?
Kto to wie? Jeszcze przed rokiem nie braliśmy pod uwagę tego kierunku, takiej trasy. Jednak się dało.
Warto wierzyć w siebie, warto zaufać dobrym współtowarzyszom podróży, bez których zapewne nie wyruszylibyśmy w te strony.
Zauważyłem u Was bardzo nieudana tendencję braku wszelakiej empatii w stosunku do urzędników czy stróżów prawa. Przecież oni też chcą żyć, chatę sobie wybudować, a może gdzieś na mały urlop wyskoczyć. A Wy nic nie chcecie się z braćmi dzielić!
Drogi Adamie, nie jesteśmy turystami z Francji. Nie psujemy Afryki. Nie uczymy lokersów cwaniactwa i żebractwa. Jak wszystko poczytałeś, to musisz wiedzieć, że wbrew różnym opiniom, nie wydaliśmy na łapówki ani jednego CFA. :-)
Panie Zbigniewie. Zgadzam się w 99%. My, ludzie wschodu, lepiej kierujmy się ku wschodowi. Może być i bliski. Z drugiej strony, da się? Da się tą Afre zrobić, nawet normalnymi pojazdami. Nawet w wieku średnim. :-)
Znam parę fajnych miejsc w Turcji. Tam się zaczęła naszą cywilizacją i wszędzie są tego pamiątki. Mozna przespać się pod mostem który ma dwa tysiące lat, zobaczyć pierwsze miasta sprzed 10 tysięcy lat lub pierwsze na świecie świątynie gdy jeszcze nie było miast. A wy dojechaliście do miejsc gdzie z tej cywilizacji zostały dziurawe drogi i urzędowy rozbój. No i trochę kościołów oraz sieć komórkowa.
Mała errata paliwo w mali tańsze ja płaciłem gdzieś za bamako 585 ale wy woelliscie tankować w stolicy
OdpowiedzUsuńZauważyłem u Was bardzo nieudana tendencję braku wszelakiej empatii w stosunku do urzędników czy stróżów prawa. Przecież oni też chcą żyć, chatę sobie wybudować, a może gdzieś na mały urlop wyskoczyć. A Wy nic nie chcecie się z braćmi dzielić!
OdpowiedzUsuńDrogi Adamie, nie jesteśmy turystami z Francji. Nie psujemy Afryki. Nie uczymy lokersów cwaniactwa i żebractwa. Jak wszystko poczytałeś, to musisz wiedzieć, że wbrew różnym opiniom, nie wydaliśmy na łapówki ani jednego CFA. :-)
UsuńDziękujemy za aktualizację danych. Prosimy o jeszcze.
OdpowiedzUsuńDzięki za relację. Właśnie wyleczyłem się z chęci pojechania gdzieś dalej za Maroko. Trzeba znaleźć jakiś inny kierunek. Może Bliski Wschód?
OdpowiedzUsuńPanie Zbigniewie. Zgadzam się w 99%. My, ludzie wschodu, lepiej kierujmy się ku wschodowi. Może być i bliski. Z drugiej strony, da się? Da się tą Afre zrobić, nawet normalnymi pojazdami. Nawet w wieku średnim. :-)
OdpowiedzUsuńZnam parę fajnych miejsc w Turcji. Tam się zaczęła naszą cywilizacją i wszędzie są tego pamiątki. Mozna przespać się pod mostem który ma dwa tysiące lat, zobaczyć pierwsze miasta sprzed 10 tysięcy lat lub pierwsze na świecie świątynie gdy jeszcze nie było miast. A wy dojechaliście do miejsc gdzie z tej cywilizacji zostały dziurawe drogi i urzędowy rozbój. No i trochę kościołów oraz sieć komórkowa.
OdpowiedzUsuńTurcja już objeżdżona.Jakoś takie mieszane uczucie mamy, w stosunku do kraju, ktory ma jeszcze kilka wojen nie zakończonych.
UsuńCzytam z zapartym tchem Wasze przygody i podziwiam za odwagę. Po tej wyprawie jak nic należy się Wam sanatorium. Pozdrawiamy Gorąco.
OdpowiedzUsuńDziękujemy za miłe słowa. Sanatorium? Najlepsze nad Bajkałem !!!!
OdpowiedzUsuńCzytalem Panstwa wpisy regularnie od stycznia. Troche jak film w odcinkach :-) Pozdrawiam i zycze duzo zdrowia!
OdpowiedzUsuńDziękujemy i pozdrawiamy.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńNie ważne czym. Ważne z kim, gdzie i po co. Przygotowania do kolejnej drogi już trwają. :-)
UsuńNaprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń