czwartek, 17 grudnia 2020

Jak nam się DOMETIC sprawdza w trasie?

         
W Eliste, stolicy Kałmucji.
Elista - stolica Kałmucji (Rosja)
            Nie ukrywamy, że firma DOMETIC Polska jest głównym wspierającym nasz karawaningowy projekt Kamperem przez Świat.       
        Dzięki temu mamy możliwość korzystania i oceniania wielu urządzeń przydatnych w karawaningu, a dzięki tym urządzeniom, życie w podróży stał się dla nas łatwiejsze.
Dometic Polska

        W tym odcinku naszego blogu napiszemy co, naszym zdaniem, warto zamontować w swoim kamperze lub przyczepie i dlaczego jest to dobry pomysł. 

  

Kaukaz. Kabardyno-Bałkaria.
            
     Jeszcze tylko  mała uwaga. Na wszystko patrzymy z perspektywy raczej długich wyjazdów karawaningowych. To, z czego korzystamy przez kilka miesięcy życia w kamperze, nie zawsze będzie przydatne w czasie weekendowego, czy urlopowego wyjazdu.

       Nasz kamper jest już pełnoletni. W ciągu 10 lat, spędziliśmy w nim, czyli był naszym domem, przez 1396 dni, czyli 47 miesięcy, czyli prawie 4 lata naszego emeryckiego żywota.

         

Nasze złomowisko.
        W tym okresie miały miejsce pewne rewolucyjne zmiany wyposażeniowe. Na śmietnik, a raczej złomowisko, poszła płyta kuchenna (rdza i przepalenia palników), okap kuchenny (ze starości więcej szkodził niż pomagał),  piekarnik (słaba wydajność), lodówka kompresorowa (szukaliśmy większej), klimatyzacja dachowa (bo jej nie mieliśmy) DC Kit DSP-T 12 (bo dopiero tej klasy inwerter, a dokładniej to cały zestaw urządzeń, zapewnia pracę klimatyzatora w czasie jazdy kamperem).

Siedziba Elcamp.

           W tym miejscu muszę dopowiedzieć, że w montażu wyposażenia kampera wspomaga nas od lat Grupa Elcamp z Krakowa. No cóż, w szkole oficerskiej uczono mnie raczej jak niszczyć (wroga - nie kampery), niż montować wyrafinowane urządzenia elektroniczne, czy nawet elektryczne. Dlatego doceniamy pomoc serwisu Elcamp.
Grupa Elcamp

      Teraz już do rzeczy, co i dlaczego polubiliśmy wyposażenie oferowane przez firmę Dometic.


       

        Zacznijmy od klimatyzatora dachowego. Od dwóch lat korzystamy z modelu FreshJet 2200. Przeznaczony on jest do pojazdów o długości do 7 metrów. Przez okres użytkowania najbardziej przemówiły do nas: możliwość korzystania z klimatyzacji w czasie jazdy kampera. Tu nieodzownym jest dedykowany Dometic DC Kit. Inwerter 12V -> 230V. Przyznam się, że korzystaliśmy z niego również w czasie postoju, gdy Teresa przygotowywała obiad, na nasłonecznionym placu, w letnie popołudnie, w miejscowości Szali (Czeczenia). Silnik kampera pracował na wolnych obrotach. Dało się żyć! 

Drugim atutem jest miłe dla oka oświetlenie wnętrza kampera, a gdy już wrócimy z wyjazdu i pozostawimy swój mobilny dom, na zimowe miesiące, gdzieś pod przysłowiową chmurką, to docenimy opcje "zimowania", gdy klimatyzator utrzymuje wewnątrz kampera (przyczepy) temperaturę 7 do 10 stopni. O normalnym ogrzewaniu wnętrza nie będę wspominał, bo taką możliwość mają wszystkie współczesne systemy klimatyzacji. Te domowe również.

Nasz klimatyzator

Zestaw Dometic DC Kit DSP-T 12

          

          Tak wygląda, wspomniany powyżej Dometic DC Kit

          Bez tego urządzenia, klimatyzatory powinni kupować użytkownicy preferujący karawaning stacjonarny, z dostępem do gniazdka 230V. Inaczej wożenie na dachu, czy gdzieś pod siedzeniem, klimatyzatora traci sens. Nie jest to tania zabawka, ale alternatywy nie mamy.



        Trzypalnikowa płyta gazowa ze szklaną pokrywą dOMETIC pI8063M.                       

      Lśni teraz nowością i zapewne posłuży kolejne 20 lat? To chyba jedyna rzecz, której wymianę możemy zaryzykować sami.

Płyta gazowa




Pieczeń z piekarnika.


 Piekarnik gazowy DOMETIC OG 3000.

        Choć "stary" jeszcze zipał, to dopiero nowy model pokazał co potrafi. Temperatura od 130 do 240 stopni, Funkcja grillowania, a co najważniejsze? Obrotowa taca. To najbardziej przypadło do gustu Teresie. Skończyło się ręczne obracanie potrawy. 
Teraz jest ok. Pizza? Ciasto? Nie ma problemu.😀
 

CRX140

         

          Duża lodówka marzyła nam się od dawna. Zabierane na wyjazdy świąteczne półprodukty zajmują sporo miejsca. Dodatkowo, jako pies na mączne dania, chętnie coś na drogę zabieram. 
Więc pomierzyłem, obliczyłem, przeanalizowałem i wyszło mi, że Dometic Coolmatic CRX 140 spełni nasze oczekiwania i jakoś "wejdzie" na miejsce poprzedniej lodówki. 
     To jakoś wejdzie - odbiło się czkawką. Z naszej winy. Praw fizyki nie oszukamy i jeśli w instrukcji montażu lodówki kompresorowej (na prąd) jest napisane, że trzeba pozostawić 5 cm wolnej przestrzeni nad lodówką - to trzeba. Bez dyskusji.            W przeciwnym wypadku gorące powietrze będzie nam ogrzewało obudowę.             
Największy plus naszej lodówki? Olbrzymia pojemność, 135 litrów. To prawie tyle, ile mają lodówki dwudrzwiowe.  
Lodówka CRX 140

        

Okap Dometic z dwoma filtrami.
          Jeśli ktoś gotuje w swoim kamperze (czy też przyczepie) tylko wodę na herbatę, to może sobie ten fragment opuścić. Jeśli jednak korzystamy z kuchni, na normalnych, domowych zasadach, to dobrze trafiliśmy, gdyż okap kuchenny Dometic CK 2000 to wydajne i oszczędne urządzenie w mobilnej kuchni.                  

Do tej pory korzystaliśmy z okapu wyciągowego.                      

Teraz wybraliśmy, trochę z ciekawości, jedyny na świecie okap z recyrkulacją, czyli nie wymagający wyrzutu powietrza na zewnątrz. Niski pobór mocy, dobre oświetlenie i filtr z węgla aktywowanego - spełniają nasze oczekiwania.

Okap z cyrkulacją.

       

To zabieramy w drogę
         Na koniec chciał bym wspomnieć o środkach chemicznych, z których korzystamy w czasie naszych podróży. 
      W tym temacie Dometic oferuje kompletną linię innowacyjnych produktów do zachowania czystości urządzeń sanitarnych i wnętrza kampera. Nie zabieramy ze sobą wszystkich środków, bo jest ich co najmniej kilkanaście rodzajów.
My najwyżej cenimy sobie:

    * tabletki do zbiorników toalet Powercare Tabs
    * płyn do czyszczenia stali nierdzewnej Stainless           Stell Cleaner
    * środek do czyszczenia okien akrylowych Acrylic Glass Cleaner (UWAGA! Czym czyścicie okna?         (łatwo tu o nieodwracalne zmatowienie!)
 
          Z innych środków chemicznych Dometica korzystamy już po powrotach z wojaży - czyszczenie grilla, lodówki, plastików, markizy.


Podsumowanie. 
        Gdyby komuś się chciało, może odszukać nazwy podmiotów wszelakich, które w ostatnich 10 latach przekazywały nam do testów różne swoje produkty. Z niektórymi rozstaliśmy się po jednym sezonie, gdyż oferowane nam rzeczy nie spełniały naszych oczekiwań. 
Dlatego często o nich nie wspominaliśmy, a ślad pozostał tylko na archiwalnych zdjęciach reklam na kamperze.
        Tymczasem (naszym zdaniem)      jest        







 


wtorek, 1 września 2020

 

Dodaj podpis

    Piotr Kulczyna –„Droga na wschód”.

Wydawca Agencja Reklamowo-Wydawnicza „Vectra” Czerwionka-Leszczyny 2016

·                 Książkę wyszperałem w internecie. Przez przypadek, a że zawsze jestem ciekaw, jak inni widzą miejsca, przez które mamy, albo mieliśmy możliwość wędrówki kamperem, więc ……. z rozpędu zamówiłem cztery tytuły tego autora. Tak na zaś. Z tytułów wynikało bowiem, że Piotr Kulczyna zafascynowany jest wschodem. Tym rosyjskim i postradzieckim. Porównam więc swoje spojrzenie na tą stronę świata, może się czegoś douczę, może coś przeoczyłem po drodze?

Przebrnąłem tylko przez jeden tom cyklu „Podróże na 4 koła”. Przez „Drogę na wschód”.      To w zupełności mi wystarczyło.

·                      Autorem książki jest ….. zawodowy i ciągle czynny leśnik. Rozkochany w swoim zawodzie, koniach, psach i łowiectwie. Do tego organizator wypraw samochodowych na wschód. W ostatnich latach, średnio raz w roku pisze i wydaje książkę. Każda ponad 300 stron objętości. Autor pracuje zawodowo, czyli wyjeżdża tylko na czas urlopu. Cztery do sześciu tygodni. Po powrocie siada do pisania książki. Kim więc jest Piotr Kulczyna? Na okładce znajduje opis: wytrawny poszukiwacz przygód, podziwiany przez wielu podróżników, ogromna wiedza i doświadczenie, penetrator najbardziej tajemniczych rejonów Rosji, ekspert Wschodu, wytrawny kierowca offroadowy. Dość! Wystarczy. Ruszam w „Drogę na wschód”.

          Podtytuł wyjaśnia prawie wszystko: Wyprawa ojca z synem przez Syberię, Mongolię i Kaukaz.

        W ciągu 6 tygodni przejechali oni, 30 letnią terenową Toyotą – 21 tysięcy kilometrów! Jak by nie liczył, to wychodzi statystycznie 500 kilometrów dziennie. W tym jakieś bezdroża, pustynie. Kiedy więc jest czas na zwiedzanie, oglądanie, poznawanie? Nie wiem, ale zapewne z kart książki się dowiem.

       Najpierw następuje opis przygotowań do …. wyprawy. Trochę górnolotne słowo, jak na urlopowy wyjazd. No, ale skoro są wyprawy na Mazury, albo na Słowację, to niech będzie. Musimy jednak pamiętać, że książki o podróżowaniu czytają głównie adepci, albo osoby zainteresowane danym kierunkiem wyjazdu. Nie powinno się więc opisywać rzeczy niepraktycznych, nieprzemyślanych, czy takich, których nie jesteśmy pewni . Tymczasem już we wstępie, autor chwali się swoimi przygotowaniami nawigacyjnymi. Mapy + 3 rodzaje urządzeń GPS! Jak dowiemy się później, czasami to nie pomagało w wyjeździe. Czy nie lepiej korzystać z jednego (+ zapasowy) smartfona, z możliwością wyboru niezliczonej ilości aplikacji do niego? Jednak nie czepiajmy się. Wiadomo, że cel uświęca środki i ważne jest, aby ten cel osiągnąć, a przygotowania to już sprawa wtórna i indywidualna.

        Tymczasem rusza wyprawa i zaczyna się parada błędów. Wynikających zapewne nie ze złej woli autora, ale raczej braku doświadczenia i powierzchowności prowadzonych obserwacji, a to już w prostej linii wynika z szybkości przemieszczania się w czasie urlopu.

        Moskwa. Autor narzeka, że nie potrafi znaleźć kierunku jazdy i doskwiera mu zupełny brak kierunkowskazów na poszczególne miasta. No cóż. Pozostawmy to bez komentarza.                                Nie wiem, ile czasu spędzili w Moskwie (godzinę, dwie?) nasi wędrowcy, ale następuje w tym wątku encyklopedyczny wręcz opis okolic Placu Czerwonego. Po co? Można się tylko domyśleć. Skoro brakuje czasu na zwiedzanie, poznanie miasta, to trzeba kilka faktów historycznych podrzucić, wspomnieć o obecności Polaków w Moskwie, albo odciąć się od mauzoleum Lenina. I popędzić w wielogodzinnych korkach ( o rany, średnia nam spadnie i trzeba będzie jeszcze z 700 kilometrów przejechać!) dalej.

        Rażą też ogólniki i górnolotne opisy, które nijak się mają do ogromu Rosji. Na przykład, do Suzdal, na święto: zjeżdżają się twórcy ludowi z całej Rosji. Gruba przesada.

        W całej książki razi, po wielokroć, rozchwiana narracja. Przykładowo – po jednym zdaniu: zatrzymaliśmy się na brzegu Wołgi – następuje przydługi, poetycki wręcz opis wody, rzeki, nieba, krajobrazu.

        Natomiast wyraźnie z braku czasu wynika jedno zdanie: niepostrzeżenie minęliśmy góry Uralu. Na Boga! Jak można niepostrzeżenie minąć pasmo górskie, które przecina całą Rosję? Kilka linijek niżej jest opis pierwszej „przygody”. Strzałka wskazała zero paliwa. Szybko zatankować na stacji. Oj, doświadczony kierowca wyprawowy, nigdy nie powinien doprowadzić do takiej sytuacji. Są też w książce miejsca, w których leśnik nie może liczyć na taryfę ulgową. Nie ma czegoś takiego, jak (cyt.) ciągnąca się setkami kilometrów brzozowa tajga. Przez te setki kilometrów nie ma wsi, nie ma ludzi. Widocznie za szybko pędzicie Panowie Podróżnicy! Może dlatego, co kilka stron, czytamy o permanentnym braku kierunkowskazów w Rosji. Oj, trzeba będzie popracować nad nawigacją, przed kolejnymi wyjazdami.

Na kartkach książki często czytamy stanowcze opinie, które mają świadczyć o świetnej znajomości Rosji. Przykładowo wjazd do „najbardziej tajemniczego i tajnego miasta na Syberii”. Szkoda polemizować z taką opinią.

Czasami dochodzi do śmiesznych interpretacji. Nie ma czegoś takiego, jak syberyjska zupa solna. Jest natomiast tradycyjna, rosyjska zupa zwana „solianką”

Na łamach książki spotkałem również dziwne teorie. Na przykład, autor napisał, że jego syn, po przejechaniu 7 tysięcy kilometrów przeszedł inicjację wielkich podróżników. Prawdę mówiąc nie spotkałem jeszcze tabeli, która określa kategorię podróżników uzależnioną od przebytej drogi.

Chwilę potem następuje opis kryzysu psychicznego, który dopada podróżników po dwóch tygodniach opuszczenia domu w - jak to sami ujęli - daleką i niebezpieczną podróż w nieznane. Podobnie pisał osiem wieków wcześniej nijaki Marco Polo, no ale jemu podróż do Chin zajęła 4 lata, to i tęsknota jego była większa.   

·                 Kolejno mamy opis przejazdu przez Mongolię. I podawanie nieprawdziwych danych. Przykładowo: w Mongolii nie mamy jurt, które są lekką konstrukcją, lecz gery, które pozwalają mieszkać w temperaturach grubo poniżej 20 stopni. Stwierdzenie, że w Ułan Bator nie obowiązują żadne przepisy ruchu drogowego, jest bzdurą.

Autor śmiało zabiera się za interpretację buddyzmu tybetańskiego, który występuje w Mongolii. Śliski temat, no i poza tym, sterta kamieni nazywa się owoo. Mamy też w książce przytoczone całe rozmowy z mieszkańcami Mongolii. Wypada mieć tylko nadzieję, że Piotr Kulczyna wystarczająco dobrze opanował ten język, bo osobiście nie słyszałem jeszcze o takim przypadku.

·         Na tym zakończę swoją recenzję książki „Droga na wschód”.

Bo dalej jest podobnie, albo nawet gorzej (przejazd przez Ałtaj, pluton śmigłowców, Kaukaz i na końcu samochwała …… odrobiliśmy zadanie wytrawnych podróżników. Gratulacje!

 

·               Czy jednak książka nie ma jasnych stron? Ma. Wiele kolorowych fotografii, w tym spora ich ilość oddaje sedno trasy przejazdu. Bardziej niż słowa autora.

        Dlatego należy ubolewać, że autor zdecydował się, po zaledwie ponad miesięcznym wyjeździe na wschód, napisać książkę podróżniczą, w której wypowiada się niestety błędnie o wielu kwestiach. Tak to bywa, gdy w czasie naszych wyjazdów pędzimy na złamanie karku.

Trzeba pamiętać, że po takie pozycje książkowe często będą sięgać osoby, które przygotowują swój wyjazd w opisane strony. I co? I mogą wpaść na przysłowiową minę.

        Sam bym się długo zastanawiał, czy warto tam, czy bezpiecznie, czy podołam? I jeszcze ważniejsze bym sobie zadał pytanie, po co tam jechać?

                    Na szczęście byliśmy tam, spędziliśmy w drodze ponad pół roku i dlatego boli, gdy kupuje i czytam takie książki.

Pozostałych trzech tomów raczej nie wezmę do ręki.

                                                                                                                                Andrzej Walczak


niedziela, 3 maja 2020

Kamperem przez Świat. Kirgistan

        Do małego Kirgistanu wjeżdżamy z wielkiego Kazachstanu.
Małego, bo ma zaledwie 1/6 ludności polski, a powierzchnię tylko o 1/3 mniejszą od Polski.
Ale za to wszędzie góry, góry, góry. Również te ponad 7 000 metrów wysokości.
Wjeżdżamy nie od strony kanionu Szaryńskiego, bo i tak nie planowaliśmy jego zwiedzania, a ponadto zapewniano nas, ze droga tam koszmarna jest i szkoda kampera.

Droga z KAZ do Biszkek.
       Wybraliśmy więc jazdę dobrą drogą A2, prosto do stolicy, czyli do Biszkek.
        Na granicy bez problemów. Kazachowie wypisują za nas, jakieś swoje kwity.
Kubuś po stronie kirgiskiej zapytał tylko, czy nie mamy czasami jakiegoś souveniru? Powiedziałem, że nie i szlaban w górę.
Droga do stolicy jest ok, a sam Biszkek jawił się nam jak jakieś nasze, powiatowe miasto. Powiedzmy taki większy Chrzanów.
      Kirgistan musimy dobrze zaplanować, bo za 2 tygodnie startuje nam e'wiza Uzbekistanu. Początkowo myśleliśmy o miesięcznym pobycie tu, bo i góry i jeziora i jedyny na świecie  siedmiotysięcznik (!), na który może wejść w miarę sprawny turysta. Niestety, dwa tygodnie muszą nam, na ten kraj wystarczyć.


Uliczne napitki. Nawet kwas trochę inny.
        Z jazdą po mieście nie ma problemów. Kultura wydaje się większa, od tej kazachskiej. Noc spędziliśmy w ....... dziwnym miejscu. Na jednym z parkingów, przed urzędem premiera. Rano chciałem zobaczyć muzeum Frunzego (N  42.880596°  E 74.605040°), więc zapytałem kręcących się nieopodal policjantów, gdzie tu można zostać na noc? Wskazali miejsce i było ok. Rano kupujemy internet (30 złotych za 35 GB) i wybieramy gotówkę z bankomatu. Tu mały problem, bo za mastercardem (Revolut) trzeba się nachodzić! Dominują karty viso podobne.
Informacji turystycznej brak! Wszyscy pytani namawiają do korzystania z agencji turystycznych.

Nasz spokojny SP w dolinie Alamedin.
        Wieczorem ruszamy w góry. które zaczynają się zaraz za Biszkek. Do nieodległej doliny Alamedin.  Stajemy na nocleg dopiero wtedy, gdy droga robi się wyboista. Na placyku, nad górską rzeką (N 42.616524°  E 74.665310°).
Przed laty dolina Alamedin słynęła z ciepłych źródeł, ale to chyba czasy ZSRR były. Obecnie ruiny, dzikie "dacze" nad rzeką i punkt startowy do ciekawych wycieczek w góry.








Tu rozpoczynamy trekking w dolinie.
        Cały dzień spędzam w górach jest pięknie. Problemem są jedynie mostki, które czasami przypominają kładki dla .... , nie nie wiem. Jakieś liny, na nich gałęzie rzucone, a pod spodem wartka woda, która, jak napisy ostrzegają, co roku zabiera ze sobą kilku topielców. Tymczasem ja w plecaku mam sprzęt foto i drona. Czyli nie zła jazda.









Nocleg nad Issyk-Kul
         Kolejny nasz punkt, to jezioro Issyk-Kul (gorące jezioro). To słonawe jezioro górskie, ustępuje wielkością tylko Titicaca. Krajobrazy są przednie. Wielkie jezioro, a wokoło góry sięgające ponad cztery tysiące metrów wysokości.
Objazd jeziora zaczynamy od południowej strony, tej bardzie dzikiej, mniej zaludnionej. Znajdujemy sobie nocleg nad brzegiem (N 42.170222°  E 77.531045°). Rano mamy ruszyć dalej, ale w międzyczasie zagaduje nas miejscowy, pyta o plany, skąd, dokąd i namawia do jazdy w góry, gdzie odpoczywali radzieccy kosmonauci. Tłumaczę mu, że według mapy droga tam kiepska. Kirgiz twierdzi, że szutrowa, ale lepszy niż asfalt wokół jeziora.
Fakt, że droga, którą jedziemy, pomimo, że jest asfaltowa, to pełna dziur i wybojów.

Droga do Barksoon.
        Więc ulegamy namowie i rano, przy słonecznej pogodzie, ruszamy w pasmo Terskey Ala-too (max ponad 5200 metrów npm), które wchodzi w skład gór Tienszan. Jedziemy doliną Barksoon. Droga jak na foto, dobrze utrzymana, gdyż prowadzi do kanadyjskiej kopalni złota.
Po 30 kilometrach docieramy do wodospadów i pomnika Gagarina, umieszczonego na dużej polanie. Wokoło góry. lasy, konie i szum górskiej rzeki. Droga gruntowa, ale równa. W kilku miejscach można tankować górską wodę.
        Nieco wyżej szlaban i rejestracja na punkcie ekologicznym (N 41.927000°  E 77.643968°). Spisują dane z paszportów i dowodu rejestracyjnego pojazdu. Potem się zaczyna. Serpentyny i w górę. Stajemy 2, czy trzy razy, aby ostudzić silnik.  Jest. Tablica informująca o wjeździe na przełęcz i płaskowyż Barksoon (3819 m npm). Co za widoki! Wokół szczyty grubo ponad 4000 metrów, a prawie z każdego schodzi lodowiec. Potem kilkanaście kilometrów jazdy ...... po płaskim! Ciekaw jestem dokąd dojedziemy? droga do kopalni złota Kumtor skręca w lewo. My jedziemy prosto. Teraz już wspinamy się w górę. Po czasie doczytuję, że jesteśmy na jednej z odnóg Jedwabnego Szlaku, która prowadzi przez przełęcz Bedel (4284 m) do Chin.

Pereval Suyek.
        Po kwadransie wjeżdżamy, ciągle znośną drogą, na przełęcz Suyek (4028 m).
To nasz rekord kamperowy. Spędzamy tam kilka godzin. W międzyczasie dron, foto, spacery w góry. Co kilka minut, Teresa i ja, musimy głęboko zaczerpnąć powietrza. Dziwne to odczucie. Brak aklimatyzacji.
Jedziemy dalej? Pytamy innych, gdyż w międzyczasie pojawiają się na przełęczy dwa, albo trzy samochody (osobowe), a nawet motocyklista z Rosji. Ci co znają ten teren - odradzają. Droga po drugiej stronie przełęczy jest o wiele gorsza.
        Wieczorem zjeżdżamy na płaskowyż i stajemy na noc na 3800 m (N 41.840053°  E 77.750396°) .
Kolejny dzień to jazda rowerem (elektrycznym!) po okolicznych dolinkach i do lodowców też.
        Wieczorem zjazd nad Issyk-Kul i dalsza jazda wokół tego wielkiego zbiornika wodnego. Północny brzeg, to już strefa turystyczna. Miasteczka, ośrodki, hotele. Trudno się dziwić. Latem wypoczywają tu Kirgizi, Kazachowie i Rosjanie z pobliskich republik.


Podjazd od strony Biszkek
       Kolejny kierunek - miasto Osz.
Po drodze jeszcze jakieś drobne zabytki zwiedzamy, a potem trzeba się przebić, przez wysokie góry, do kotliny Fergańskiej, podzielonej pomiędzy Kirgistan, Uzbekistan i Tadżykistan.

Opłata tunelowa
       Tu trochę śmiesznie jest , bo droga przez góry nazywana jest autostradą, a jaka ona jest, widać obok. W większości to zwykła droga, miejscami z bardzo dziurawą nawierzchnią.
Ale płacić trzeba. Na punkcie poboru opłat (N 42.651458°  E 73.904229°). Za przejazd tunelem Too Ashuu, o długości prawie 3 kilometry. Tunel znajduje się na wysokości prawie 3200 metrów (N 42.356431°  E 73.815428°). Inna cena jest dla miejscowych, a inna (w dolarach US) dla obcokrajowców. Przy okazji wspomnę, że do Kirgistanu trzeba zabrać dolary, a nie euro, a wniesione opłaty są kontrolowane również w czasie zjazdu z "autostrady".
Około 50-70 kilometrów za tunelem (bardzo fajny zjazd), po prawej i lewej stronie zobaczymy jurty, w których mieszkają Kirgizi, wypasający latem swoje stada: owiec, kóz, albo koni.  Jeżeli znajdziemy dogodny zjazd z drogi, możemy liczyć na spokojny nocleg, a nawet odwiedziny sąsiadów na koniach.

Rzeka Naryn.
       Gdy kolejnego ranka ruszymy dalej, w kierunku Osz, znowu wjedziemy w góry. Droga będzie wiodła delikatnie w dół, ale miejsc do zatrzymania na noc, nie ma tu za wiele. Za to widoki zapierają dech w piersi. Najpierw zobaczymy sztuczne jezioro Toktogul. Pięknie położone pomiędzy górami, a kolejne kilometry będziemy jechali wzdłuż rzeki Naryn, wypływającej z jeziora.
Po drodze przejedziemy jeszcze przez punkt kontroli opłat drogowych - wspominałem już o tym powyżej (N 41.613248°  E 72.618529°).
Gdy skończą się krajobrazy i góry, to oznaka, że zjechaliśmy do kotliny Fergańskiej. Długo by o niej opowiadać, ale jedno jest pewne. To punkt zapalny pomiędzy trzema sąsiadującymi republikami. Dlatego warto wiedzieć, w czym rzecz, aby sobie biedy nie narobić, mówiąc o czymś w najmniej odpowiednim miejscu. Praktycznie nie ma roku, aby nie dochodziło tu do napięć i incydentów granicznych.

Osz. Idziemy na pyszny obiad. 
        Dużo o tym miejscu opowiedział nam przypadkowo spotkany Andrzej, kolega z wojska, który tam, to znaczy w mieście Osz, pracuje (pracował) i skarbnicą wiedzy o tym regionie jest.
Osz to miasto turystyczne i punkt wypadowy na różne kierunki.        Sporo tu atrakcji, tak na minimum 2-3 dni postoju.
Postój można sobie zafundować w samym centrum, na takim trochę ukrytym, ciasnym parkingu z wodą i innymi udogodnieniami, za 50 som/doba (N 40.530963°  E 72.795856°).
Półtora kilometra na południe mamy coś na wzór kempingu, ale tam zapłacimy już za dobę 500 somów.
Tak oto, pod koniec sierpnia opuszczamy Kirgistan, przez oddalone o kilka kilometrów przejście w Kyzył-Kysztak. Wcześniej zakupy, tankowanie na full, a w przygranicznym kantorze, wymieniamy  kirgiskie somy na ........ pół kilograma (!) uzbeckich sumów.







==============================================

To tyle w temacie praktycznych porad o Kirgistanie.
Jeśli ktoś czuje jeszcze niedosyt, to może przeczytać poniższy tekst, który przybliży mu przekraczanie granicy, akurat w tym miejscu i czasie.
Pokażemy też jak my się dostosowujemy do działania urzędników, w egzotycznych krajach,
a było to tak.

Przejście graniczne Kirgistan - Uzbekistan
        Aby wjechać na przejście, czeka się przed bramą. Przez bramkę obok wchodzą piesi i widzimy, że niezła zadyma się tam robi. Czyli nerwowe przejście to jest.
        Ruch samochodowy niezbyt duży, a nas wyłapuje bystre oko żołnierza i bez kolejki proszeni jesteśmy o wjazd do środka. Ale nie do odprawy, tylko na boczny plac, do miejsca prześwietlania ciężarówek. Tam po kwadransie okazuje się, że my nie ciężarówka i jakiś mundurowy pyta, co za dureń nas tu skierował, więc mu odpowiadam, że jakiś dureń w mundurze.
Wracamy na ciasny, o szerokość jednego pojazdu,  pas odpraw.
Potem płacimy 1000 somów (tyle jeszcze na pamiątkę sobie zostawiliśmy) opłaty ekologicznej. Następnie wypełniamy dokumenty wyjazdowe i celne. Dość szybko nam to idzie i jesteśmy już pierwsi, na czele samochodów.
        Podchodzi mundurowy i mówi, że musimy ksero dowodu rejestracyjnego i paszportów zrobić. W takiej budce na przedzie. Pomyślałem sobie, po kiego ch. przy wyjeździe?
Ale ze mną, jak z dzieckiem.
        Idę do budki, a tam młodzieniec mówi, że jakieś grosze za ksero mam zapłacić, ale tylko w ich walucie. Mówię, zgodnie z prawdą, że już nie mam, że jakieś euro mu dam, albo innego dolara.  On,  że somy muszą być.
Ze mną, jak z dzieckiem.
        Mówię strażnikom granicznym, że wracam pieszo kupić kilka somów w kantorze.  Kubusiowi na bramce powtarzam to samo. Potem wymieniam jedno euro na somy i wracam bramką graniczną pod prąd. W budce robię ksero i dowiaduje się, że muszę jeszcze szybko do baraku i tam podbiją mi deklaracje.
Ze mną, jak z dzieckiem.
        Widzę, że już ładne kilka minut stoimy na pierwszym miejscu do wyjazdu, objazdu nie ma, nowych pojazdów na przejście nie wpuszczają, bo blokujemy cały pas.
Tymczasem w baraku dwóch mundurowych coś sobie dłubie przy komputerach, a na moje stwierdzenie, że kazano mi tu przyjść i szybko (!) mam wracać do samochodu, odpowiedzieli: spokojnie czekać.
Ze mną jak z dzieckiem.
        Stoję więc sam w tym celnym baraku, czytam sobie ulotki i nagle, po 10 minutach wpada jakiś starszy mundurowy i do mnie, co ja tu jeszcze robię?
Mówię zgodnie z prawdą, że panowie za ladą są bardzo zajęci i polecili mi czekać.
Facet wpadł w lekki szał, zaczął wydzierać się do celników, wziął moje deklaracje, rzucił celnikom, zrozumiałem, że sami sobie mają teraz wypełnić, a mnie powiedział, że już wszystko i możemy odjeżdżać.
Podziękowałem z szerokim uśmiechem.
        Potem dowiedziałem się od Teresy, że mówiono jej, aby zjechała kamperem za przejście, na bok, na co odpowiedziała, że nie da rady, bo jeździć nie umie.

        Tak oto, bez dawania w łapę, podjechaliśmy do uzbeckiej odprawy, a tam?
Bez wypełniania jakichkolwiek dokumentów i po pobieżnej kontroli paszportów, wjechaliśmy bez problemów do Uzbekistanu.

============================

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Recenzja w kamperze pisana: Paweł Kardasz - Safari. Zapiski przewodnika karawan.

          Pandemia. Postanowiłem więc, pomiędzy pisaniem, czytaniem, montowaniem filmów, wywoływaniem (komputerowo) zdjęć - rzucić okiem na Afrykę.

        Z książek Wydawnictwa Bernardinum wybrałem debiutancką (poprzednią napisał wspólnie z księciem Sapiehą) książkę Pawła Kardasza "Safari. Zapiski przewodnika karawan".
      Mało jest dobrych, polskojęzycznych książek o podróży po Afryce. Kontynent ten zdominowany jest przez reportaże, zajmujące się pojedynczą tematyką. Uchodźcy, punkty zapalne, wojny. Sprawy niekoniecznie pierwszoplanowe dla osób podróżujących.

        Tymczasem prym w publikowaniu książek napisanych przez podróżników, wiedzie wspomniane powyżej wydawnictwo z Pelplina, którego cykl wydawniczy z serii Biblioteka Poznaj Świat, wyznacza współczesne trendy bibliofilskie.
Od dawna bowiem wiadomo, że ciekawa, dobrze napisana książka + atrakcyjne graficznie i trwałe, w twardej okładce wydanie = ozdoba każdej domowej biblioteczki.

        Książka Pawła Kardasza - Safari. Zapiski przewodnika karawan, ma wszystkie powyższe zalety.
          Towar jest jeszcze ciepły, wydany w 2019 roku. Na 373 stronach zamieszczono kilkadziesiąt zdjęć autora. Niektóre z nich są naprawdę interesujące.
Książka wydrukowana jest na dobrym papierze, a kartki mają drobną, ale ciekawą ornamentykę.
Do tego, na wewnętrznych stronach okładki, umieszczone są mapy terenu, którego książka dotyczy.
            Biorę więc książkę do ręki i zastanawiam się nad znaczeniem jej tytułu.
Safari - ok, kiedyś to polowanie we wschodniej Afryce było, teraz często wyprawa fotograficzna tak jest nazywane.
Tylko dlaczego "przewodnik karawan" jest w tytule?
Karawana, to raczej grupa kupców, podróżująca przez bezludne tereny.
Zobaczymy więc, co autor miał na myśli?

        No, jeszcze pytanie, kim jest autor książki?
Z jakiego punktu widzenia opowiadał będzie o Afryce?
       Paweł Kardasz, Polak, studiował w Warszawie. Potem chyba politycznie poróżnił się z ojczyzną i zamieszkał w Afryce.
Tam imał się różnych zawodów, ale najbardziej przylgnął do branży turystycznej, a dokładniej mówiąc - do organizacji podróży po Afryce.
Czyli do tytułowego Safari.
Siłą rzeczy, nie będzie to książka podróżnika, ale mieszkańca Afryki, który żyje w niej od ponad dwudziestu lat.
        Otwieramy więc książkę.
Tu pierwszy zgrzyt, na pierwszym zdjęciu. Drogi redaktorze artystyczny, nie wiem, czy to ja mam tak wysublimowany gust, ale głupio wygląda polująca lwica, z łbem podzielonym na pół!
         Potem mamy wprowadzenie, gdzie autor przedstawia się czytelnikowi:
Byłem zawsze podróżnikiem, a nigdy turystą (cyt.) i powołuje się na definicję znanego amerykańskiego pisarza Paula Bowles, który napisał, że podróżnik nie wie, czy w ogóle wróci do domu i tym właśnie różni się od turysty.
Można i tak, choć ja spotkałem już co najmniej kilka definicji podróży i podróżnika, a i tak nie mam pewności, która z nich jest prawdziwa?
        Zostawmy jednak te teoretyczne dywagacje na inną okazję.
Wiemy, że autor książki mieszka, żyje, pracuje w Afryce, tej poniżej równika i tam właśnie, szuka swojego miejsca na ziemi.
A co w swojej książce opisał?
        Pierwsze rozdziały to teoria. Teoria Afryki i safari. Jesteśmy przez autora przygotowywani do zwiedzania Afryki, jakiej do tej pory nie znaliśmy.
Poznamy też polskiego arystokratę, księcia Sapiehę, który jak można się domyślić, dużo dla autora znaczył.
Potem już wszystko jest jasne. Jeden rozdział - jedna przygoda, albo anegdota.
Zasada jest prosta. Autor sam wszystko przeżył i na stronach swojej książki opisał. Czasami na jednej, a czasami na kilku stronach rozdziału.
        Jednak w kilku miejscach Paweł Kardasz nie ustrzegł się przed demonstrowaniem swoich politycznych przekonań. Coś na wzór ośmieszanego już w Polsce "wina Tuska". Czytelnik może więc wielokrotnie przeczytać, że wszystko co złe, w tym czy innym kraju afrykańskim, to ...... wina Ruska.
Oj, gdyby to takie proste wszystko było na tym świecie. A niestety nie jest!
Ktoś może zapytać, czy wobec tego warto bliżej zapoznać się z tą książką? Czy ma ona plusy dodatnie?
           Ma i to przeważającą większość. Niektóre opisy przygód są po prostu genialne.
Choć by ta z noclegiem, z lwem.
W kilku miejscach znalazłem świetne opisy życia Masajów. Nie spotkałem jeszcze tak wnikliwej analizy.
Podobnie z malarią. Ruszający po raz pierwszy do Afryki, ciągle mają wątpliwości związane z tą chorobą. Paweł Kardasz wytłumaczył wszystko, a że sam chorował, to wiadomości o malarii mamy z pierwszej ręki.
        Jest jeszcze kilka pysznych kawałków. O przekraczaniu granic, albo o kontaktach z władzą i urzędnikami. Takie rzeczy są zawsze unikalne w literaturze podróżniczej.
No, ale mistrzostwem świata był jeden opis rozmowy z czarnoskórym pogranicznikiem, który nie mogąc dogadać się z autorem w temacie kadu (łapówki), aż pociemniał na twarzy (cytat). Genialne!

Zacząłem od zdjęcia, to i na zdjęciach zakończę.
        Nie przypadły mi do gustu zdjęcia dzielnych myśliwych z zabitą zwierzyną. Jakieś takie, nie na czasie. Nie ma chyba teraz mody na propagowanie łowiectwa?
Albo tak mi się tylko wydaje.

Jako podsumowanie.

        Książka, choć nie napisana przez podróżnika, to z podróżami ma wiele wspólnego. Warto po nią sięgnąć, przed samodzielnym wyjazdem do Afryki.
Powinien ją przeczytać każdy, kto interesuje się szeroko pojętą kulturą ludów wschodniej i południowej Afryki.
Książka jest interesująco napisana, ładnie wydana, w większości z dobrymi zdjęciami.
Polecam.

piątek, 17 kwietnia 2020

Kamperem przez Świat. Kazachstan


Pierwsza połowa 2020 roku.
Turystyka zamarła.
Karawaning też.
Granice zamknięte.
Z planowanej powtórki wyjazdu na Kaukaz - w planowanym, wakacyjnym terminie - nic nie będzie.

Nasza trasa podróży kamperem po Kazachstanie.
      Więc dobry to czas, na podzielenie się wiadomościami, o podróży kamperem po Kazachstanie.
      Jestem pewien, że za rok, czy dwa, kampery znowu ruszą na odległe szlaki.
Teraz opowiem o naszym widzeniu Kazachstanu, choć nie tak dokładnie Kazachstanu. Raczej fragmentu tego wielkiego kraju.           Pod względem powierzchni, Kazachstan zajmuje dziewiąte miejsce na świecie - czyli jest osiem raz większy od Polski. Klimat Kazachstanu jest też wymagający. Podobnie jak w Mongolii. Kontynentalny. Zimą do -45°C, a latem +40°C. Północna część kraju, to prawie Syberia. Środkowa zajmują stepy , a na południu przeważają półpustynie i pustynie. Góry Tienszan i Ałtaj spotkamy na granicy z Kirgistanem i Chinami.
         
Centrum Semey. Reprezentacyjne.
        Czyli pod względem geograficznym, podróżowanie po Kazachstanie wcale nie jest lekkie.
        Miesiąc, to też mało czasu, ale musimy do naszego planu dodać Uzbekistan, który umożliwił wjazd bezwizowy (2018), gdy już byliśmy w drodze. Takiej okazji nie sposób pominąć.
          Mieliśmy też założenie. Omijamy znane atrakcje turystyczne Kazachstanu. Te, do których namawiają przewodniki i biura podróży. Kanion Szaryński, jedno czy drugie jezioro i Nur-Sułtan (dawna Astana).
Przy tym Nur-Sułtan zatrzymam się na moment.
       
Bloki w centrum Semey.
        Otóż Kazachstan można śmiało nazwać .......... Mendelstanem. Państwo położone jest na całej tablicy pierwiastków Mendelejewa, czyli jest niesamowicie bogate! Ale co z tego? Co z tego mają Kazachowie? Twierdzą, że nic, że ich bogactwa naturalne zostały oddane w zagraniczne ręce, na 50 lat!
Prezydent Kazachstanu źle się czuł w Ałmaty. Starej Stolicy Kazachstanu, która zawsze była miastem intelektualistów, artystów i naukowców. Wymyślono więc, że stolica nie może być położona zbyt blisko granicy, bo gdyby Kirgistan, albo Chiny uderzyły znienacka i z wieczora, najdalej nad ranem, zdobędą miasto.
        Naród posłuchał więc swego przywódcy i wyraził aprobatę na budowę nowej stolicy. Na stepie. Na miejscu dawnej osady Akmoła, o późniejszych nazwach: Akmolińsk, Celinograd, Astana i obecne Nur-Sułtan.
       
Semey. My też kupujemy sery "od baby".
        Mówiąc krótko, ileś tam miliardów euro wydano na realizację fanaberii, a potem organizacji kilku dużych, międzynarodowych imprez, kongresów, olimpiad.
         Tymczasem jak wygląda życie ludzi na prowincji?
My trochę widzieliśmy.
Jeśli dodamy jeszcze dwa mało znane fakty o Kazachstanie i Kazachach, że:
- w czasie spotkań z bywszym prezydentem Nursułtan Nazarbajewem, osoby będące blisko, doznawały jakiegoś olśnienia, dreszczy i widziały aureolę nad jego głową, a sprawa bardziej poważna, to fakt, że do 1991 roku nie było takiego państwa jak Kazachstan.
 Skąd taki przydługi wstęp?
        Abyśmy zrozumieli, że zwiedzanie takiego kraju jak Kazachstan, bez dobrego przygotowania, to będzie ślizganie się po temacie. Ciężko jest dotrzeć do serc Kazachów. Obawiają się inwigilacji. Potrzeba sporo czasu i szczerości w kontaktach, aby zrozumieć ich życie.
        I tak oto uzbrojeni w wiadomości teoretyczne o Kazachstanie, wjeżdżamy do tego kraju, od strony północnej. Jeszcze po stronie rosyjskiej, oczekując (około 20 minut) na wpuszczenie do odprawy granicznej, zapytałem stojącego obok, kierowcę dużej kazachstańskiej ciężarówki, o stan dróg. Jego odpowiedź zaskoczyła mnie.
Droga do Ałmaty jest kiepska. Kierowcy tirów wybierają jazdę po stepie.
Jak, co? Pytam.
No normalnie, najpierw mieć jakieś tam jezioro po lewej stronie, a potem inne po prawej i po 200 km masz miasto przed sobą.
Raczej będziemy się trzymać dróg normalnych.
       Droga od granicy do Semey, nie jest jeszcze najgorsza. Kolejne kilkaset kilometrów z Semey na południe, do Ałmaty, też nie jest genialne, a raczej jakość jest zła. Generalnie, to te 1000 kilometrów jechaliśmy aż 5 dni!, gdzieś tam widać, że Chińczycy zaczynają budowę autostrady, która będzie tak zwanym elementem "nowego szlaku jedwabnego" prowadzącego dalej przez Moskwę do Polski. Na tym się zapewne skończy, chyba że "państwo środka" dalej budować własnymi siłami będzie. I zapewne dlatego, ten odcinek drogi północ - południe w Kazachstanie, remontowany nie będzie, w oczekiwaniu na zakończenie chińskiej inwestycji. Ponieważ praktycznie nie spotkaliśmy tu wielkich ciężarówek domniemywam, że na granicy zostałem dobrze poinformowany, iż jadą one stepem, zamiast drogami publicznymi.
Tymczasem zatrzymajmy się na północy Kazachstanu i opowiedzmy co widzieliśmy i co nas tu zaskoczyło. Na pierwszy ogień idzie Semey, do niedawna zwany Semipałatyńskiem.



      Gmach Akademii Medycznej w Semey (N 50.405945° E 80.244283°), gdzie z trudem odnajdujemy małe muzeum, a dokładniej mówiąc to salę, z eksponatami różnych deformacji ludzkich i płodów. Miejsce to od lat opisywane jest przez różnych wędrowców, jako przykład chorób powodowanych próbami jądrowymi, na pobliskim poligonie atomowym. Oficjalnie osoby z zewnątrz nie mają tu wstępu, ale na upartego? Jednak pracownicy wydziały, gdzie mieści się muzeum bardzo prosili, aby nie powtarzać w przyszłości bzdur, o powiązaniu eksponatów z próbami jądrowymi. Zgromadzono tu, dla potrzeb nauczania przyszłych lekarzy, przypadki wrodzonych wad ludzkich. Jacyś światli turyści, a potem publicyści różnoracy, zaczęli powtarzać wymyślone bzdury, że to Rosjanie, że to dowód na .... itd. Tu powtarzamy tylko słowa kilku pracowników dydaktycznych, którzy z nami rozmawiali.
Najmniej drastyczne eksponaty.
Z drugiej strony, a wiemy to już z późniejszych rozmów, w otoczeniu pobliskiego poligonu atomowego, gdzie istnieją ciągle zamieszkałe wioski, miały miejsce dziwne zachowania rodowitych mieszkańców. Bywało tak, że wieczorem wojskowi zajeżdżali, do oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów od epicentrum wybuchy wioski, z informacją, że następnego dnia, o godzinie 7.30 będzie miał miejsce duży wybuch i mówiono, aby wcześniej wyjść z domów, pozostawiając pootwierane drzwi i okna. Takie zasady bezpieczeństwa, gdyby coś poszło nie tak. Mieszkańcy wiedzieli o co chodzi. Ubijali barana i o świcie byli już na pobliskim wzgórzu, gdzie robili piknik i obserwowali eksplozję jądrową. Wiedzieli, że po błysku będą odczuwali dziwną euforię. Nie wiedzieli zapewne dlaczego, ale impuls elektromagnetyczny, a potem fala uderzeniowa, powoduje u ludzi różne doznania. Na koniec zjadali barana i rozchodzili się do swoich prac. Ot, taka mała, lokalna atrakcja. Takie dziwne zachowania ludzi miały miejsce na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Jest jeszcze kwestia zbierania napromieniowanego złomu, z terenu poligonu, ale o tym opowiem później.
        W Semey zaskoczyło nas jeszcze muzeum Fiodora Dostojewskiego (N 50.404396° E 80.251959°). Nie tyle muzeum, nie tyle eksponaty, ale obsługa!!! Były to 4 kobiety i ochroniarz. Przykładowe dialogi:
- obejrzy sobie obrazy i pójdzie dalej
- ale mnie nie interesują współczesne obrazy
- najpierw obrazy, potem 1 piętro!
Ochronnik potwierdza, tak trzeba uczynić.
Na piętrze. Sala numer 1.
- idzie w lewo, tu się zatrzyma i czyta.
- nie mogę w prawo?
- nie, trzeba w lewo i trochę szybciej trzeba
No i 10 minut później byłem już w kamperze.
     
        Jeśli chodzi o miejsca postojowe dla kampera, to w Semey, a dokładniej mówiąc w centrum miasta, trzeba zwrócić uwagę na wiele zakazów parkowania w godzinach nocnych, a policja jest tu bardzo skrupulatna. My jedną noc spędziliśmy na spokojnym parkingu (N 50.403797°  E 80.251408°), a na kolejną wyszukałem ochranianą stojankę (N 50.402723°  E 80.253722°) w cenie 500 tenge. Przy sąsiednim bloku jest możliwość zatankowania wody.


        Teraz czas na elementy "Czarnej turystyki". Jadąc do Kazachstanu wiedzieliśmy, że jest to raj na ziemi, dla miłośników dark tourism. Takiego skupienia miejsc związanych z najczarniejszą stroną współczesnej historii świata, testami atomowymi, testami broni kosmicznej i technik radarowych, punktów z silosami rakiet międzykontynentalnych i wielu, wielu innych - nie znajdziemy w innym kraju na świecie! Kazachstan nie zaskoczy nas przyrodą, ani wieloma zabytkami.
Więcej, większych atrakcji jest w sąsiedniej Rosji, Chinach, czy nawet Kirgistanie.
Podobnie sprawy się mają z pisaniem o jedwabnym szlaku, prowadzącym przez miasta Kazachstanu. To spora nadinterpretacja, a mówiąc dosadniej - nieprawda. Jakieś małe odnogi, prowadzące od jedwabnego szlaku na północ, okresowo były wykorzystywane, w celach handlowych. Nic poza tym.
Znamienne dla nas były też słowa Żeni, naszego dobrego znajomego z Ałmaty:
wszystko co ciekawego można zobaczyć w Kazachstanie, jest położone za rzeką. Zapomniano tylko wybudować mosty.
Jak to interpretować?


        Kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Semey, jest nieczynne lotnisko Chagan (Szagan) N 50.541797°  E 79.222653°. Wstęp wolny. To w tym miejscu, do 1994 roku istniała tajna baza lotnictwa strategicznego ZSRR. Stacjonowała tu dywizja lotnictwa dalekiego zasięgu, która obsługiwała również semipałatyński poligon atomowy. Czterokilometrowy pas startowy, ciągle jest w bardzo dobrym stanie. Grubość zastosowanego tu betonu, to blisko 1 metr, a oprócz ciężkich samolotów, mogły tu lądować wahadłowce kosmiczne.
        Można się powłóczyć po całym terenie. Można też spokojnie spędzić tu noc w kamperze. Budynki infrastruktury całkowicie zrujnowane. W lepszym stanie są schrony lotnicze. Fajnie jest popatrzeć z lotu ptaka (drona) na okoliczny teren. Z jedną uwagą.
        Step, to dogodne miejsce do tworzenia się gwałtownych podmuchów powietrznych. Coś takiego nastąpiło, gdy spokojnie fociłem sobie z drona. Zaczęło go zwiewać w step, a trawa tam półmetrowa. Zabrakło mi kilkudziesięciu sekund, aby bezpiecznie wylądować na pasie. Upadek z ponad metra wysokości zakończył się uszkodzeniem gimbala i wymianą w Ałmaty kamerki DJI Mavic PRO. Koszt - 1200 pln.         
Czyli mogę się zwać ostatnią ofiarą zimnej wojny?
        Jeżdżąc rowerem po terenie lotniska, przypomniałem sobie filmy obejrzane na YT. Ze startującymi, wielkimi samolotami, z podwieszoną bronią jądrową, które dzięki tankowaniu w powietrzu, nawet przez kilkadziesiąt godzin utrzymywały się w locie.

        Mało kto wie, że z chwilą gdy Amerykanie, pod koniec lat sześćdziesiątych, rozmieścili w Europie swoje Pershingi z głowicami jądrowymi, radzieckie samoloty "wisiały" wysoko na polskim niebie, w ramach odstraszania. Tak było do końca lat osiemdziesiątych. Samoloty z Szagan, nie tylko latały nad Polską. Również nad biegunem północnym, albo nad oceanami, oczekiwały na rozkaz do ataku.
Utkwił mi w pamięci jeden szczegół z tego miejsca. Stara ławeczka, ukryta między drzewami, obok budynku z instalacjami lotniczymi. To tu siedziała zapewne obsługa lotów, obserwując startujących i lądujących kolegów.
O całej historii tego miejsca, jedynej, na przestrzeni 40 lat, katastrofie lotniczej, przeczytać możemy w bogatych materiałach, w internecie. Wszystko za sprawą tak zwanych "szagańców", kiedyś młodych ludzi, którzy zamieszkiwali ze swoimi rodzinami pobliskie miasteczko wojskowe. Ich hasłem przewodnim są słowa: Część swojego życia i serca pozostawiliśmy w tym miejscu. Myślę, że i rodziny amerykańskich żołnierzy, którzy stacjonowali w różnych miejscach na świecie, mogą wypowiadać takie słowa.
Pod warunkiem, że mają podobnie sentymentalną duszę.
        Wspomniałem o wojskowym mieście Chagan. Obecnie miejsce to jest bardziej znane jako ... miasto duchów (N 50.624976°  E 79.245989°). W przeszłości miało ono nazwy: Moskwa-4, Moskwa-400 i jeszcze kilka innych. Położone jest 10 kilometrów na północ od lotniska, po prawej stronie drogi Semey - Kurczatow.
        Kiedyś kilkunastotysięczne miasto garnizonowe. Dla żołnierzy i ich rodzin. Ze szpitalem, szkołami i domem kultury. Naoczni świadkowie zimnej wojny. W 1994 roku opuszczone przez Rosjan, a Kazachowie w kilka lat zamienili je w ruinę.

Po prawej, za drzewami, willa komendantów.
        Jedziemy jeszcze 60 kilometrów. Droga raz lepsza, raz gorsza, ale zawsze asfaltowa. Kilka kilometrów przez miastem, widoczne są pozostałości posterunków wartowniczych. Potem monument i napis. Kurczatow. Miasto, odpowiednik amerykańskiego Los Alamos w Nowym Meksyku. I tu, i tu prowadzono badania, produkowano i testowano broń jądrową.
        Miasta zamknięte, utajnione, położone na skraju atomowego poligonu. Miasto Kurczatow nazywany był przez Rosjan nazwą Semipałatyńsk-21. Teraz znajduje się tu muzeum poligonu i centrum badań jądrowych Kazachstanu. Może dlatego, było to jedyne miejsce w Kazachstanie, gdzie byliśmy zatrzymani przez radiowóz i wylegitymowani, a może to ze względu na nietypowy wygląd naszego domu na kółkach? Bo technologia jądrowa Kazachstanu, jest chyba na podobnym poziomie co i w Polsce.
        W tutejszym urzędzie miasta, staramy się uzyskać zezwolenie na odwiedzenie muzeum i poligonu. Zapytano nas, przez kogo jesteśmy rekomendowani? Przez nikogo - odpowiedziałem, bo wiedząc, że w grę wchodzą setki dolarów, które powinniśmy zapłacić za zgodę, nie miałem ochoty kłamać i kombinować. Skoro trzeba czekać do 4 tygodni na uzyskanie zgody, a ponadto zapłacić spory bakszysz, dać z siebie zrobić przebranego błazna i wysłuchiwać nie zawsze prawdziwych opowiadań "przewodników" - lepiej zrobić to metodą, jaką wskazał mi holenderski znajomy.
        Jednak najpierw spędzamy dwie noce w spokojnym miejscu (N 50.755661°  E 78.550859°), obok willi Ławrientij Beria. Nazwa willi trochę na wyrost, gdyż Beria nigdy w niej nie mieszkał. Był w Kurczatowie tylko raz, w 1949 roku, w czasie pierwszego testu bomby atomowej. Willa była zamieszkała przez komendantów poligonu, a obecnie jest adoptowana na ..... cerkiew prawosławną. W Kurczatowie spędzamy dwa dni, stojąc prawie nad urokliwą rzeką Irtysz. Wieczory spędzamy na spacerach nad rzeką, w miejscach, gdzie być może relaksował się również ojciec sowieckiej bomby atomowej, fizyk Igor Kurczatow.

Na poligonie dobrze się ma przyroda, konie i trzoda.
        Naturalną koleją rzeczy jest odwiedzenie pobliskiego, bo zaczynającego się za drogą, poligonu atomowego.
I tu mam pewnego zgryza, czy podawać szczegóły gdzie, co i jak można, aby ułatwić ewentualnym zainteresowanym, odwiedzenie tych miejsc?
Nie, nie zrobię tego, gdyż w takim przypadku trzeba by napisać sporą broszurę, o zwiedzaniu poligonu w Semipałatyńsku. Podanie niepełnych danych, może narazić ewentualnego naśladowce na problemy prawne, czy też zdrowotne.
Pierwsze 50 kilometrów to suchy step.
Jeśli ktoś bardzo będzie chciał, to musi samodzielnie przekopać się przez informacje zawarte w internecie, których znaczny procent to ........ bzdury niebezpieczne!!!
        Zrobimy więc tak, będzie trochę zdjęć z opisami, będzie kilka hasłowych danych, będzie trochę rozwinięcia śmieszności, którymi jako ludzie cywilizowani i wykształceni, jesteśmy karmieni.
Droga gruntowa, ale toczyć się można.
Zastanawia mnie też fakt, że strefa katastrofy w Czarnobylu, cieszy się niesłabnącym zainteresowanym turystów i to po stronie ukraińskiej, jak i białoruskiej - choć tak naprawdę, to miała tam miejsce "tylko" awaria reaktora, natomiast poligon atomowy, gdzie dokonano kilkaset (ponad 500) wybuchów jądrowych, gdzie widać moc i przerażenie związane ze stosowaniem broni jądrowej, to jakiś mały margines Czarnej Turystyki.
Więc zaczynamy.
Objeżdżając teren byłego (do 1991 roku) poligonu, nie widzieliśmy nigdzie jakiejkolwiek informacji lub znaku, zabraniającego dalszej jazdy.
Przez tak zwane "pole testowe" przebiega droga do ...... odkrywkowej kopalni węgla, która mieści się na terenie poligonu.
Bardzo fajne i pouczające jest wędrowanie po poligonie przy pomocy mapy Google Earth. Więc dla ułatwienia podam lokalizację miejsca pierwszego wybuchu w roku 1949 dokonanego N 50.437960°  E 77.814085°.
Dopiero na Opytnym Polu widzimy elementy betonowe
Spędzając 7 dni na terenie poligonu, zostaniemy napromieniowani dawką, jaką otrzymuje pasażer lotu z lotniska Pyrzowice do Turcji. Chyba, że na siłę będziemy udawać się w miejsca, gdzie przeprowadzano nieudane próby podziemne, choć teren taki jest wyraźnie oznakowany i ogrodzony. Są też miejsca, gdzie Rosjanie przeprowadzili przed laty, pewną ilość prób z pociskami chemicznymi. To lepiej tam nie przebywać.
Nie spotkałem w internecie żadnego polskiego opracowania "blogopodobnego", a nawet oficjalnych materiałów prasowych, które podają prawdziwe informację o radzieckiej atomistyce. Przecież obecnie wszystko można zweryfikować z udostępnionymi w Rosji oficjalnie, lub mniej oficjalnie różnych autorów i badaczy historii XX wieku.
Jedyna tablica ostrzegawcza, jaką spotkaliśmy, dotyczyła zakazu polowań na polu testowym, czyli w centrum przeprowadzania prób.
       
Tak zwany "łabądź". Kilka wież ustawionych w odstępach
kilkuset metrów, z przyrządami pomiarowymi.
Na początku wpisu, podałem informacje i prośbę pracowników Akademii Medycznej w Semey, aby nie łączyć znajdujących się tam eksponatów naukowych z próbami nuklearnymi. To powtarzana przez obcokrajowców, od wielu już lat bzdura. Podobnie się ma sprawa z liczbami napromieniowanych. Tu już każdy autor-turysta-dziennikarz podaje swoje dane. Tak średnio od 100 tysięcy do miliona napromieniowanych. O pieczeniu barana w czasie eksplozji już pisałem, więc teraz o złomiarzach wspomnianych na początku.
Trzeba mieć trochę informacji i wiedzieć, że najwięcej izotopów promieniotwórczych, w czasie reakcji jądrowej, powstanie w metalach wszelakich i materiałach twardych (skała, beton), ale tu już mniej.
Przed kamperem nasyp mostu, który zniknął.
        Nie jest dla mnie istotne, czy takie metalowe konstrukcje są promieniotwórcze przez 100, czy 1000 lat. Są szkodliwe teraz i tu. Sprawa druga, izotopów z metali nie pozbędziemy się w czasie ich topienia np. w piecach hutniczych. I teraz sedno sprawy. W roku 1991 wyjeżdżają z Kazachstanu Rosjanie. Zabierają dokumentację, urządzenia pomiarowe i badawcze, a pozostawiają całą infrastrukturę poligonu. Państwowość Kazachstanu dopiero się rodzi, więc władza zajęta jest sprawowaniem władzy, a na teren poligonu wchodzą, wjeżdżają samochodami i koparkami, setki zbieraczy złomu. Demontują metale żelazne i nieżelazne. Z ziemi wyciągają kable i pozostawiają zarośnięte już, kilometrami się ciągnące "okopy".
Jeszcze dzisiaj zbierają resztki złomu z miejsc wybuchów.
        Ogołacają budynki, bunkry, wieże. Rozcinają i wywożą pozostałości mostów i wiaduktów, które były zniszczone w czasie eksperymentów. Resztki pojazdów. Mało tego. Dokopują się do dziesiątków podziemnych tuneli, gdzie przeprowadzano podziemne próby. Ponieważ interes szedł dobrze, powstały grupy mafijne, kontrolujące przez lata ten proceder. Złom wywożony jest samochodami do stacji kolejowej, ładowany na pociągi i sprzedany do nie tak odległych Chin. I w tym momencie, jak to w reklamie telewizyjnej pokazują, mamy dwa wyjścia. Oba złe. Po pierwsze, mało nas interesujące, bo dotyczy Kazachów, każdy z tych zbieraczy został napromieniowany w mniejszym lub większym stopniu. Fizyki nie oszukasz. Jak młody i potomka spłodzi, to ma szanse graniczące z pewnością, że wady genetyczne u dziecka będą. Ale co tam. Zrobi się krzyk, że to po Ruskich, że odszkodowanie. Europa i USA przyklaśnie i jest ok.
Drogi wokół poligonu są kiepskiej jakości.
Nie mam tu aspiracji badawczych, ale wiem, że do czasu zakończenia prób naziemnych, Amerykanie przeprowadzili więcej wybuchów i ich również dotyczyły konsekwencje związane z opadem radioaktywnym, a miał takowy miejsce, nawet nad stolicą hazardu w Las Vegas. Choć trzeba też przyznać, że Kazachowie są chyba bardziej beztroscy, jeśli chodzi o nowe technologie.
Teraz strona druga. Dla nas, podkreślam DLA NAS niezbyt korzystna. Lata dziewięćdziesiąte, gospodarka chińska rozwija się, produkcja dóbr konsumpcyjnych idzie pełną parą i tu pytanie. Czy komuś z nas, nie przytrafiło się zakupienie czegoś metalowego (garnek, jakaś elektronika, sztućce) Made in China? Jakie mamy szanse, że zbiegiem okoliczności, trafiliśmy na elementy przetopione ze złomu atomowego? Pewnie niewielkie i nie warto kruszyć kopii, ale głupio by było załapać jakiegoś nowotwora, nie wiedząc skąd. To takie moje przemyślenie o losach ludzkich.
Moja rozmowa z wędkarzami, znad jeziora atomowego.
Wędkarze nad Atomowym Jeziorem.
Wy tu tak sobie łowicie i co?
I nic - odpowiadają. Ojcowie łowili i my łowimy. Dorodne karpie.
Nie szkodzą? - dopytuje.
Nie, byle ości nie łykać, bo zawierają promieniotwórczy cez.
Dodają, że sporo ich sprzedają w mieście. Mam nadzieję, że nikt ości tam nie łyka.
Jako człowiek ciekawski pytam o kolejną rzecz.
Tu czasami przywożą turystów, takich całych ubranych na biało, a Wy tak sobie ....
No tak, jak widzimy taki samochód, to chowamy się za skarpę, aby nie robić siary naszym przewodnikom, bo to wiadomo. Turysta dużo płaci, to musi być trochę wystraszony.
Musi - przytakuje mu.
        Trzy dni hasania po poligonie szybko minęły. Jeszcze tylko raz podkreślę: po wielokroć warto tu przyjechać - jedyne takie miejsce na ziemi (Amerykanie swojego nie udostępnili), jednak po wielokroć trzeba się do tego przygotować!!!
Albo wyłożyć te kilkaset dolarów i mieć święty spokój.
Albo namówić nas na kolejny wyjazd w tamte strony, ale to już w połączeniu ze startem rakiety z Bajkonuru. Obserwowanie startu rakiety kosmicznej jest prawdopodobnie niesamowitym przeżyciem.
        Teraz słów kilka o kierowcach w Kazachstanie. Po miesięcznej obserwacji stawiamy ich na równi z .... Gruzinami. Kto był w Gruzji, ten wie o czym piszę. Wariatkowo zupełne, przepisy na bok, zarzynanie samochodów, kolizje i wypadki. Czyli zero wyobraźni i kultury na drodze. Bo o ile w kontaktach osobistych Kazachowie są przesympatyczni, to za kierownicą zmieniają się w bestie. Aby była jasność, to oczywiście nie wszyscy, ale na tyle widoczna to jest grupa, że warto uważać na wszystkich. Dla własnego bezpieczeństwa. Oto kilka przykładów.

Wyprzedzanie poboczem? Kto dużemu zabroni?

Taki zestaw holowany też nas wyprzedził!
Nawet Merca zajechali. Teraz pchanie do miasta.


     
          Jak więc widzimy, w Kazachstanie samochody się psują, albo są psute. Więc wypada je okresowo remontować. Sprawa u nas już zapomniana, ale wcale nie taka zła. Myślę tu o kanałach najazdowych na parkingach. Takich jak na zdjęciach. Na wschód od Polski, takie rzeczy są na porządku dziennym.

 

      Na koniec tematyki motoryzacyjnej w Kazachstanie, ujawnię jeszcze dwie ciekawe kwestie. Pierwsza, to stacje paliw. O ile w miastach wyglądają one jak każde inne na świecie, to na prowincji możemy jeszcze spotkać bardzo oryginalnie wyglądające. Co do jakości paliw, to nie mogę się wypowiedzieć, ale różnicy nie zauważyłem. Natomiast cena ON wynosi 2 złote (w Rosji 3).
     
     



        Jeszcze kwestia psychologicznego oddziaływania służb drogowych na zdrowie kierowców. Mowa tu ciągle o tysiąckilometrowym odcinku drogi z Semey do Ałmaty. Szczególnie pierwsze kilkaset kilometrów, które są w fatalnym stanie. Co wymyślili drogowcy? Oznaczenie jak na foto, to znaczy ograniczenie do 50 i garby, nierówności, dziury. To wszystko na odcinku jednego kilometra. Pomyślisz sobie, trudno. Zdarza się. Tak, ale nie w Kazachstanie. Po kilometrze masz taki sam znak, potem znowu. Po dwudziestym kilometrze krew Cię zalewa! Czy nie mogą postawić jednego znaku z tabliczką, że najbliższe 100 czy 200 kilometrów będą do luftu? Muszą dawać nadzieję co kilometr? Głupota.

        Jednak wcześniej, czy później dojedziesz do Ałmaty, gdzie główne drogi są już ok. Prawie wszystkie, bo jeśli myślisz o wizycie w Kirgistanie, nad jeziorem Issyk-kul, to za naszych czasów, droga przez Kegen była praktycznie nieprzejezdna. Trzeba było okrężnie, przez Biszkek jechać. Natomiast w drogą stronę, na zachód, droga A2 jest b.dobra, za Szymkent również, potem Aralsk i niestety Aktobe - jeżeli planujemy wjazd do Rosji. Fajnie i logicznie można by myśleć o Astrachaniu, ale po drodze jest Atyrau. Kolejny odcinek nie dla normalnych pojazdów.
       
Droga do punktu 13, czyli silosów podziemnych.
        Tak oto wyglądała nasza podróż po Kazachstanie. Drogi dobrej jakości wymieszane są z setkami kilometrów dróg, na które szkoda wjeżdżać.
Miejscowi po takich jeżdżą, samochody naprawiają. Specjalistyczne zakłady naprawy zawieszeń, czy też amortyzatorów (są takie) mają się dobrze, a sam tego również doświadczyłem. No i zawsze są dwa wyjścia: albo drogi, albo nowa stolica. Jak się wybiera nową stolicę, to człowiek przepadł.



        Jeśli komuś mało jeszcze zimnowojennych doznań, może w drodze do Ałmaty, przed N 44.499701°  E 77.982409° Miejsce nazywa się Zheldykora i jest byłym rejonem rozmieszczenia silosów podziemnych 48 Brygady Rakietowej Armii Radzieckiej. Spotkałem tam grupę młodych Kazachów, którzy wychodzili z obiektu. Potem ja zacząłem się delektować historią lat sześćdziesiątych. Bo obiekt pochodzi właśnie z tego okresu, czyli są to jedne z pierwszych modeli tych podziemnych konstrukcji. Na zdjęciu po prawej widzimy tak zwany Punkt 13, gdzie rozmieszczone były silosy z rakietami. Widoczne są pokrywy z żelazobetonu.
miejscowością Saryozek, skręcić w boczną drogę i po kilku kilometrach dojechać do punktu

      Były tu ukryte, nowoczesne jak na tamte lata, rakiety balistyczne z głowicami jądrowymi R14. Dla uspokojenia dodam, że swoje cele miały głównie w Chinach, a generalnie wycelowane były w azjatycką część naszego globu.
Do podziemnej części obiektu wejście oczywiście odradzam, a sam wszedłem tylko w celu sprawdzenia, co mam odradzać innym, aby to było świadome odradzanie.
Żarty na bok. Każdy robi co uważa za stosowne. Podziemne pomieszczenia sięgają dna silosa, czyli studni kilkunastometrowej głębokości, zakrytej od góry ruchomą klapą, w której stały rakiety. Wszystkie fragmenty metalowe, zostały już dawno rozszabrowane, ale pozostałe elementy wyglądają ciągle zdrowo. Ciemno i cicho wszędzie. Tylko tablice i napisy informacyjne na ścianach, wskazują nam, gdzie się znajdujemy?
        Okolica jest bardzo spokojna, wydaje się dobrym miejscem na nocleg. Nocleg z duchami sowieckich żołnierzy, zasieków, wartowników z psami i minowych pól.

Z tego miejsca mamy już bardzo blisko do Ałmaty. Tu jedna uwaga. Nie ma już nazwy miasta, często w Polsce używanej "Ałma Ata". Nie ma nazwy "Ałmata". Miasto nazywa się Ałmaty, a ja nie spotkałem jeszcze w sieci, stanowiska językoznawców, jak należy w naszym języku, odmieniać tą nazwę? Dlatego zaniechałem odmieniania. Jeszcze jedno wyjaśnienie. Słowo ałmaty, to coś pochodnego od .... jabłek.
Dlaczego jabłek?
         Otóż uczeni z Oksfordu bezspornie ustalili, że wszystkie jabłka świata pochodzą z lasów owocowych, które przed wiekami rosły tylko w jednym miejscu. W rejonie gór Tienszan, na wschód od Ałmaty. W chwili obecnej, z tych pierwotnych lasów jabłoni, pozostały tylko pojedyncze skupiska drzew. Ale te nowoczesne odmiany jabłek, ciągle czują się w Kazachstanie wyśmienicie.
    Sami sprawdziliśmy, to znaczy kosztowaliśmy wielokrotnie, kupując je na przydrożnych stoiskach.

       
        W samym mieście Ałmaty, nie udało się namierzyć jakiegoś sensownego miejsca do zatrzymania się. Ale dzięki nowym znajomym, zostaliśmy "wysłani" za miasto, unikając tym samym upałów, które zagościły w metropolii. Dosłownie kilka kilometrów dalej, ale za to w dolinie górskiej, obok drogi do urokliwego jeziora Wielkie Ałmatyńskie. N 43.102083°  E 76.944900° Niedaleko ujęcia wody źródlanej, a do szczęścia brakowało tylko .... zasięgu internetu.
No, ale nie przyjechaliśmy tutaj na wypoczynek.
        Po dwóch dniach Żenia i Aleksander zabierają nas na paralotniowe mistrzostwa w celności lądowania, a przy okazji mamy zobaczyć Kazachstan, jakiego jeszcze nie znamy.
     

        Dolina Koksu N 44.674557°  E 78.928937° 
I tak też się stało. W gronie nowo poznanych przyjaciół, spędziliśmy kilka dni. W górach, gdzieś na pograniczu pasma Ałtaju i Tienszan. W przewodnikach i folderach zero o tym regionie. Nas szczególnie zauroczyła
             Można by o tym miejscu napisać osoby rozdział. O przyrodzie, trekkingu, ogniskach. My jednak musimy jechać dalej. Kazachstan, to tylko jeden z naszych punktów na mapie. Zamykamy więc etap wschodniej części i przenosimy się stopniowo do Kazachstanu zachodniego.
      
         W mieście Taraz poznajemy sympatyczną rodzinę o polskich korzeniach, a nas najbardziej zaskoczył fakt, że wszyscy w tej rodzinie mówią po polsku! Nie, nie. Wcale to nie jest takie oczywiste, że Polonia mówi po polsku. Nie raz już, w czasie naszych podróży, spotkaliśmy się z takimi przypadkami. 
W tej części Kazachstanu warto pamiętać, o bliskości Uzbekistanu z miastami starożytnych królestw. O Aleksandrze Wielkim i Wielkich Mongołach.
Dlatego na kilka dni, wspólnie z przypadkowo poznanymi kamperowcami z Polski - Wiolą i Zenkiem, którzy kręcili się gdzieś tu niedaleko, padliśmy w ramiona historii.

Najpierw Turkiestan i jego wspaniałe zabytki (UNESCO). Trzeba tu być.












Potem ruiny starożytnego miasta Savran. Wypada tu być.












        I na końcu, a i tak wszystko blisko siebie jest położone, wykopaliska Syfanak, gdzie nadmiar glinianych wyrobów, z przed setek lat, znajduje się na wysypisku. Należy tu być.
      Wszystkie te trzy lokalizacje, znajdują się w pobliżu trasy jazdy i w każdym z tych miejsc możemy zatrzymać się na nocleg.







         Jak mowa o noclegach, to i o tankowaniu wody w Kazachstanie, warto wspomnieć. Generalnie jest jak w całej Rosji. Pamiętajmy, że kiedyś istniał ZSRR i takie same sieci wodociągowe budowano w całym imperium. W miastach wody nie nabieraliśmy, bo to zawsze problem z zatrzymaniem się kampera. Na łonie natury, korzystaliśmy z wielu źródeł i ujęć przydrożnych, z których korzystali miejscowi. Natomiast we wioskach, często zachowała się sieć "kałonek", czyli ogólnie dostępnych hydrantów - jak na foto, po lewej.
To właśnie jeden z argumentów, że wolimy wycieczki kamperem na wschód, niż na zachód Europy. Nie ma tu tematu tankowania wody.



   
       
          Ostatni punkt, na jaki chciał bym zwrócić uwagę to Bajkonur N 45.677965°  E 63.318990°.
Ostatni, bo za nim zobaczyliśmy przereklamowany Aralsk i bardzo już europejskie miasto Aktobe.
        O Bajkonurze mogę tylko opowiedzieć teoretycznie, gdyż pomimo różnych zabiegów, nie udało nam się wejść. Mam tu na myśli miasteczko Bajkonur. Położone po lewej stronie drogi. Bo po prawej jest kosmodrom Bajkonur, jeszcze lepiej chroniony i choć ma wiele miejsc, gdzie można wjechać, na jego teren nawet pojazdem, to może być ryzykownie, o czym przekonało się dwóch hiszpańskich motocyklistów. Chłopaki tłumaczyli się, że jechali stepem i nieumyślnie wjechali. I zapłacili grzywnę po 500 EUR, którą mogli zamienić na tjurmę.
        Do miasteczka, gdzie są ciekawe pomniki i muzeum kosmonautyki, można wjechać z przepustką lub jako zorganizowana wycieczka. Niestety, czas oczekiwania na taki wjazd, posiadając pewne kontakty, udało nam się wynegocjować z 30 do 7-10 dni. Tyle czasu trwa sprawdzanie uczestników w moskiewskiej centrali.
Bo trzeba pamiętać, że miasto i kosmodrom, jest przez Rosjan wydzierżawiony do 2025 roku i podlega ich jurysdykcji.
        Mieliśmy wprawdzie pewien chytry plan w zanadrzu, ale doszliśmy z Teresą do wniosku, że za stare my już na pokonywanie zasieków, pól minowych, czy innych przeszkód terenowych.
Może więc w przyszłości odrobimy te zaległości?
Jest takie marzenie.

Nocleg, gdzieś na kazachskim stepie.
        Naszym zdaniem, Kazachstan to wymarzony kraj dla "Czarnego Turysty". Nie dla amatora gór, jezior, zabytków itp. ale zainteresowanego wszystkim, co związane jest z militarnymi pamiątkami pozostałymi po ZSRR.

      My zobaczyliśmy ich zaledwie kilka.
O niektórych nawet nie wiedzieliśmy, albo dowiedzieliśmy się za późno.
Przykładowo są to:
  • stacje radarowe obrony kosmicznej Balkhash i Darial
  • pozostałości dwóch rakietowych dywizji ze 148 (!) nowoczesnymi wyrzutniami rakiet
  • miasto Emba
  • Priozersk ze swoją laserową bronią 
  • miejscowości wokół jeziora Aralsk i biologiczne laboratoria
I wiele, wiele innych miejsc i miejscówek, w tym jakże ciekawym, ale inaczej kraju.

Kamperem przez świat. Irak 2021

             Matko Boska! Krzyknąłem, gdy zobaczyłem swoje zaległości w prowadzeniu PPP (praktycznych porad podróżników) na naszym blogu. Gd...