Od samego początku krajobrazy są zachwycające. Robimy sporo przerw, na sesje foto i video. Czasami na poboczu widzimy czarnoskórych kandydatów, do nielegalnej emigracji na stary kontynent. Generalnie drogi dobre, choć widoczna jest mniejsza ilość budowli z gatunku cywilizacyjnych.
Z dala spoglądamy na miasto Ceuta (po marokańsku Septa). To jakaś historyczna pozostałość po układach pokojowych? Miasto należy do Hiszpanii, choć leży w Maroku.
i wieżyczkami obronnymi. Do tego plątanina wąskich uliczek.
Pierwsze kroki skierowałem do punktu informacji turystycznej. To znaczy w Maroku nie ma punktów znanych nam z Europy. Są przedstawicielstwa ministerstwa turystyki. Jak jest ministerstwo, to musi być okazały budynek, okazałe pomieszczenie i ……. okazałe biurko, za którym siedzi urzędnik państwowy. Miejsce turysty jest na niższym stołku, w bezpiecznej odległości. Choć muszę przyznać, że urzędnik był super uprzejmy, posiadał mapy i informacje o swoim terenie. Biegle mówił po angielsku. Po francusku zapewne też.
Zaopatrzeni w potrzebne informację, ruszyliśmy w medinę. Jest tu i pałac królewski. Nie zabytek, ale dokładnie pilnowany obiekt użyteczny, w którym panujący w Maroko król – obecnie jest to Muhammad VI – prawdopodobnie lubi spędzać letnie miesiące. Ciekawostka. Pałacu pilnują przynajmniej cztery (!) różne formacje mundurowe. Tylu się doliczyłem. To bardzo dobre rozwiązanie gwarantujące, że króla nie „obali” ten czy inny oponent.
Potem idziemy przez suki. Nowe słowo. Jest to bazar z różnymi towarami i usługami. Na ogół towary pogrupowane są asortymentem. Jest więc suk warzywny, piekarniczy, ze słodyczami, a nawet ……. z flakami różnych zwierząt. Aby jednak zachować się jak rasowy turysta, pozwolę sobie przedstawić zdjęcia „przyzwoite” czyli: oliwki, daktyle i przyprawy.
No i muszę wspomnieć kilka słów o „frojndach”. Otóż frojnd, jest to osobnik płci męskiej, który posiada dar wyłuskania zagranicznego turysty w tłumie ulicznym. Frojnd rozmawia kilkoma językami, już w pierwszym zdaniu przedstawia się jako Twój przyjaciel i proponuje oprowadzenie po mieście. Swoją ofertę zaczyna od 10 EUR, ale gotów jest zadowolić się i kwotą 2 EUR za oprowadzenie po medinie. Z frojndem nie wolno pod żadnym pozorem nawiązać kontaktu wzrokowego. Inaczej nie opędzimy się od niego przez minimum 60 minut. Sprawdzone osobiście. Jeśli frojnd mówi aby iść w prawo – my idziemy w lewo. Wszystkie frojndy w danej miejscowości mają jakąś łączność telepatyczną chyba. Jak jeden widzi, że strzępi język nadaremnie i odchodzi, w ciągu kilkudziesięciu sekund podchodzi kolejny i zabawa zaczyna się od początku. Zasada ta obowiązuje przez pierwsze 24 godziny. Potem tracimy widocznie w ich oczach wygląd bankomatu i w czasie spotkania na ulicy wymieniamy już tylko grzecznościowe powitania. Jeszcze jedno. Frojnd jest często dealerem narkotyków, więc zachowajmy umiar.
Na moment wchodzimy do starego hotelu. Jest on chyba adoptowany z domu arabskiego. Dziedziniec, a na piętrze pokoje.
Oj, jakież to są pokoje. Wchodzimy do takiego klasy Lux, a tu tylko dwie leżanki. Nic więcej. Choć cena wcale nie jest wysoka – 50 dirhamów. Kolejne nowe, trudne słowo. Jest to waluta marokańska o przeliczniku prawie 40 groszy za 1 DH.
Trzeba jeszcze wspomnieć o zapachach, jakie towarzyszą nam w czasie spaceru po suku. Szczególnie po sukach „spożywczych”. Są one, mówiąc delikatnie, bardzo intensywne i niespotykane w Europie. Podobnie jak krzyki sprzedawców reklamujących swój towar. Komu to nie odpowiada, niech udaje się lepiej wprost do Agadiru J
Wieczorem, niespodziewanie natknąłem się na atelier jakiegoś artysty. Chętnie pokazał mi swoje dzieła i zdjęcie z królem. Widocznie zdjęcie to spowodowało, że rozmowę o cenach jego dzieł przyjąłem ze zrozumieniem.
Kolejny dzień, to wizyta w muzeum archeologicznym. Nie będę pisał przewodnika. Wspomnę tylko, że po raz pierwszy zobaczyłem eksponaty z wykopalisk w mieście Tamuda. Miasta z przed ponad 2000 lat, miasta Królestwa Maurów.
Potem znowu medina. Znowu, bo jest olbrzymia, a cała została wpisana na listę dziedzictwa UNESCO. Dopisuje nam szczęście. Staję, fotografuje jakiś fragment minaretu, a ktoś mnie szarpie za łokieć i pyta, czy chcemy zobaczyć, od środka, najstarszy dom w mieście. Ba, no oczywiście! Warunek, nie wchodzimy dalej jak na dziedziniec. Nie przeszkadzamy mieszkańcom. Ok. Trzaskam zdjęcia seryjnie. Chłoniemy każdy szczegół.
Nawet specyficzną budowę sufitu. Dom należy do rodziny Ben Qarrishi i jest zamieszkały od prawie 400 lat !!!
Dzięki nieznajomy łaskawco!
Potem wspinam się do ruin hiszpańskiego pałacu (?). i oglądam stary i nowy Tetouan.
Trzeciego dnia ruszamy dalej, w kierunku owianego nutką tajemnicy, niebieskiego miasta Chefchaouen.
Po drodze mijamy Ładne krajobrazy, pojedyncze wioski, często gdzieś w oddali położone. Jest to rejon dość nietypowy na mapie Maroka. Wiadomo, że produkcja, handel i używanie narkotyków jest w tym kraju karane. Wiadomo jednak również, że w górach Rif są olbrzymie plantacje marihuany, że trawkę kupimy tu „za groszę”, a porcja haszyszu kosztuje od 5 DH czyli 2 złotych !!! Raj na ziemi. Idąc przez miasto jesteśmy delikatnie nagabywani doi odwiedzenia małych pokoików nad lokalami, gdzie można zapalić fajeczkę. Można zrobić sobie spacer ścieżką za wodospadem (więcej nie powiem, dla dobra młodego pokolenia), aby zobaczyć jak chłopi uprawiają narkotyki. Chyba, że mamy życiowego pecha. Jeśli trafimy na akcję policji królewskiej i kupimy działkę od królewskiego prowokatora policyjnego, to zapewne wylądujemy w królewskim więzieniu, gdzie życie wcale już nie jest takie królewskie.
Po takich informacjach trudno się dziwić, że John przyjechał w te strony 20 lat temu z Irlandii i jak sam z uśmiechem mówi „zapomniał wrócić”.
Medina, czyli stare miasto w Chefchaouen, potrafi zrobić wrażenie. Ściany domów, podwórka, a nawet całe chodniki, pomalowane są na wszystkie odcienie błękitu. Sami zobaczcie, jak to wygląda.
Nocleg na campingu (jednak aura nietypowości tego regionu robi swoje) i jedziemy w kierunku miasta Fez. Zjeżdżamy z gór i po przydrożnych punktach handlowych widać, że zaczyna się najbardziej rolniczy region Maroka.
Fez, to kolejne z tak zwanych królewskich miast marokańskich. To oznacza, że w przeszłości były stolicą kraju. To oznacza, że jest tu i zamek królewski i medina i sporo innych zabytków.
Do najważniejszych, a co ważne, dostępnych do zwiedzania również dla niewiernych, jest Madrasa Bu Inanija. Madrasa, to już ostatnie trudne słowo w dniu dzisiejszym J. Oznacza szkołę koraniczną, czyli wyznaniową.
Ta w Fez została zbudowana w 1355 roku. Posiada piękny minaret. Tylko …………… jak te wszystkie piękne rzeczy w medinie fotografować? Wąziutkie uliczki, masa ludzi, fatalne oświetlenie. Jeszcze nie mam na to swojego patentu.
Tu widać wnętrze madrasy, a dokładnie sala modlitwy dla studentów.
W Fezie mieliśmy również czas na włóczęgę mniej znanymi ulicami. To też jest Fez, bez turystów, bez sprzedawców, choć ze swoimi mieszkańcami.
Tu mało znana dzielnica żydowska, czyli milla w Fezie. Ma swój klimat i zupełnie inną zabudowę, choć teraz Żydów prawie tu już nie ma.
No i garbarnia skór. Jednak nie daliśmy się zapędzić trasą wycieczek zorganizowanych. Dotarliśmy do miejsca najbardziej przygnębiającego, no może poza ubojnią, w produkcji pięknych torebek itp. To pierwszy etap w garbarstwie, czyli oczyszczenie skór z resztek substancji niepotrzebnych. Wrażenie surrealistyczne. Obłędny smród, koty i szczury.
Po tych miłych przeżyciach, jedziemy dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz