Bałem się publikować nasz przejazd przez Maurę, ale obecnie widzę, że są o wiele gorsze miejsca od tego kraju. Dlatego - raz kozie śmierć. Myślę, że mauretańczycy nie będą nas gnębić.
Zaczyna się jazda. Święta i Sylwester za nami. Spędziliśmy
ten okres w dość kultowym dla kamperowców miejscu. Przed Dakhlą.
 |
Kamperowisko przed Dakhlą |
Na Saharze Zachodniej N 23.90207 W 15.78734. Teren jest ochraniany przez
Żandarmerię Królewską. Na miejscu jest ujęcie wody. Trochę bogato
mineralizowana, ale darowanemu wielbłądowi ….. Jest miejsce wyznaczone na
opróżnianie toalet. Jest mini restauracja, z jedzeniem drogim jak „stodoła”,
ale za to można tam chleb zakupić. To ważne, bo suk w Dakhli jest oddalony dokładnie
o 30 kilometrów.
Za naszych czasów stało tam 50-70 kamperów. Z codzienną
rotacją, a dominowali Francuzi, Niemcy, Włosi. Pojedynczy Austriak, Szwajcar
też by się znalazł. No i 3 kampery z Polski. Kampery tak, ale poznaliśmy też
Marzenę, która przyjechała z Majorki i latała na kajtach.
 |
Polscy rowerzyści w Dakhla. |
Dojechało 2
rowerzystów, też rodaków. Jacek, którego wcześniej spotkaliśmy, gdzieś na
drodze za Guelmin i pielgrzym Mirek z Warszawy. Pozdrawiamy ich, ale za to nie
pozdrawiamy Polaków z terenówki 4x4, którzy nawet nie zatrzymali się, aby
powiedzieć „cześć”. Na tym kończą się zalety tej miejscówki. Pogoda nas nie
rozpieszczała. W rozumieniu afrykańskim. Było oczywiście słonecznie i ciepło,
ale za sprawą wiatru, prawie przez 10 dni, w powietrzu unosił się pył lub
piasek.
 |
Spacery po Saharze Zachodniej. |
Przez ten okres udało nam się wygospodarować 2-3 dni, aby pospacerować,
lub pobiegać po okolicy. Po świętach Waldek kupuje sobie talerz anteny TV Sat
(chyba 150 cm średnicy), łapie jakieś programy polskojęzyczne i zapowiada, że dalej
nie jedzie! Trzeba być twardzielem, by przejechać z Polski kilka tysięcy
kilometrów, a potem zadowolić się serialem „M jak miłość”. Dla mnie to też
nauczka i wnioski na przyszłość w doborze towarzyszy podróży. Ruszamy z Czarkami
dalej. Dwa dni przed Sylwestrem, w dwa kampery.
 |
Droga z Dakhla na południe jest ok. |
Duże zakupy w Dakhli, bo to
ostatnie miasto SZ (Sahary Zachodniej) i jazda na południe. Pierwszy nocleg
spontaniczny. Przy obiekcie ochrony wybrzeża. Ktoś, kto kiedyś będzie
podróżował na południe, szybko zorientuje się, gdzie można nocować. Są tu już
dwa inne kampery. Dajemy fiszki ze swoimi danymi i spanko. Noc Sylwestrową
spędzamy w wiosce Lamhiriz N
22.18712 W 16.76870. Stoi tu już kilka
kamperów. Kupujemy ładne ryby od miejscowych. Potem szybka kąpiel sylwestrowa w
oceanie.
 |
Muszli w tym rejonie nie brakuje. |
 |
nasz SP w Lamhiriz |
 |
Wjazd na marokański pas graniczny. |
Po chwili widzę, że brakuje mi telefonu, a sprawę jego odzyskania
przekazujemy miejscowym władzom oraz Królewskiej Żandarmerii Maroka. My
jedziemy dalej i w noworoczny wieczór stajemy przed szlabanem marokańskiego
przejścia granicznego. Dodaj jeszcze cennego newsa, ze od czasu naszego
ostatniego tu pobytu, przed czterema laty. Sytuacja nieco się zmieniła. Tam
gdzie kiedyś była woda (której w tym rejonie niestety brakuje), teraz jej już
nie ma. Za to kilkaset metrów przed granicą jest stacja benzynowa firmy Atlas,
gdzie za budynkami gospodarczymi jest toaleta i kuchnia z kranami. Jeśli
poprosimy obsługę, a prośbę poprzemy jakimś drobnym upominkiem, to zapewne
pozwolą nam zatankować tego płynu. Oczywiście ON też powinniśmy zalać na full,
gdyż tu kosztuje 7.69 DH za litr ( 4 lata temu płaciliśmy w tym rejonie SZ
niecałe 5 DH), a w Mauretanii będzie to ponad EUR.
Rano, brama się otwiera i
wjeżdżamy. Załatwianie spraw granicznych wygląda po stronie marokańskiej tak:
- przy bramie sprawdzanie paszportów i dostajemy karteczki
do wypełnienia, podobne jak przy wjeździe. Trzeba tylko dodatkowo swój numer
CIF wpisać. To ten nadany w czasie wjazdu do Maroka
- idziemy z paszportami i wypełnionymi karteczkami do
środkowego okienka, małego budynku po lewej stronie (policja graniczna)
- potem do inspektora celnego po stronie prawej, który nam
przybije pieczątkę na jednej z kartek „deklaracji transportowej”, które
otrzymaliśmy w czasie wjazdu pojazdem do Maroka
- jedziemy dalej, pod hangar ze skanerem, przed jest budka,
gdzie wchodzimy z dowodem rejestracyjnym i jesteśmy zapisani do dużej księgi
- wjeżdżamy do hangaru, gdzie kamper jest przeskanowany w
poszukiwaniu czegoś tam
- wyjeżdżamy ze „skanerowni” na mały parking, gdzie wchodzi
do kampera pies wąchający, a potem celnik szukający – tak ogólnie i spokojnie
- jedziemy kolejne 100 metrów, do budki gdzie jesteśmy my, a
raczej kamper wpisany do kolejnej grubej księgi i pozbywamy się jednej parki
„deklaracji transportowej” . Tu też podchodzi policjant, który sprawdza
paszporty.
- podjeżdżamy 10 metrów i udajemy się pieszo do budynku
królewskiej żandarmerii po stronie prawej, a raczej do jednego z zewnętrznych
okien, przez które podajemy paszporty, a pan żandarm wpisuje nas do księgi
żandarmowej
- podjeżdżamy do wartownika przy bramie wyjazdowej z
granicy, a ten już nic nie chce, życzy nam tylko miłej podróży i do zobaczenia,
gdyż jak wszem i wobec wiadomo, innego
powrotu z Afryki nie ma, tylko przez to samo przejście graniczne.
 |
Kandahar i nielegalna inwestycja Maroka. |
 |
Posterunek ONZ z .... kamperem. |
Trochę ta procedura opuszczenia Maroka wygląda skomplikowanie,
ale tak nie jest. Można spokojnie i bez nerwów wszystko załatwić, w ciągu 2
godzin. Potem jazda przez Kandahar. Opisywany już na blogu czterokilometrowy
pas ziemi niczyjej, pomiędzy Marokiem i Mauretanią. Jednak tym razem są tu
widoczne zmiany. Od strony marokańskiej został wybudowany, około dwukilometrowy
odcinek asfaltowej drogi, który pod koniec ubiegłego roku, o mało nie
doprowadził do wybuchu konfliktu zbrojnego. Kto będzie chciał, to sobie doczyta
o co poszło. Tymczasem na końcu drogi asfaltowej, znowu zjeżdżamy na koszmarny
odcinek drogi gruntowej, pomiędzy stanowiska strzeleckie marokańczyków i frontu
POLISARIO. Stoją oni i mierzą do siebie z broni, a na sąsiednim wzniesieniu
stoją pojazdy ONZ, w tym jeden …………… kamper !!! Nie widzieliście nigdy kampera
oznaczonego UN? To tylko na Kandaharze jest okazja. Wszyscy tak sobie od
miesiąca stoją, dzień i noc, a ONZ patrzy – kto pierwszy zacznie? My wjeżdżamy
na przejście mauretańskie, a tam stoją hiszpańscy policjanci (?) Co to się
porobiło na tym świecie? Bierzemy paszporty i do pierwszego po lewej stronie
budynku. Jesteśmy zarejesestrowani w systemie. Pytanie tylko dokąd jedziemy?
Mauretania.
 |
Mauretańskie przejście graniczne. |
Chciał nas przejąć jakiś „dyplomowany” pomocnik graniczny, ale
powiedzieliśmy, ze nie znamy żadnego języka obcego, a szczególnie obcy nam jest
francuski i obeszło się bez pomocy. Sąsiedni budynek to wizy. Od listopada jest
wszędzie obwieszczane, ze od nowego roku wiza do Mauretani będzie kosztowała
nie 120 EUR, jak dotychczas, ale tylko 40. Zapowiedział to sam Prezydent
Republiki Pan Abdel Aziz , przy okazji uroczystości państwowych w
Atarze. Mądre posunięcie, bo przez tą najwyższą na świecie cenę wizy, ruch
turystyczny do Mauretanii praktycznie zamarł. Wchodzimy na pewniaka do wizowni,
a tam info. Wiza kosztuje 120. Żadne
powoływanie się na słowa Prezydenta nic nie dają. Słyszymy, że prezydent jest w
stolicy, a oni tutaj i wiza za 120. Piana na ustach nam się ukazała.
 |
Nasz strajk okupacyjny i odwiedziny rajdowca. |
Po to
czekamy do do stycznia, po to potwierdzamy tą info w różnych źródłach aby teraz
być w plecy? Generalnie – wykonujemy telefony do naszych mauretańskich źródeł.
Dokonujemy kilku wpisów na fora podróżnicze, w tym o turystyce mauretańskiej i
pytamy, kto w tym kraju rządzi? Czy tak jak w Polsce słowa prezydenta są nic
nie warte? Przecież Mauretania jawiła nam się, jako kraj bardziej cywilizowany
niż Polska! Generalnie stajemy z boku i zapowiadamy oczekiwanie przez 7 dni na
obniżkę ceny wizy. Zjawia się człowiek, który prosi o wypowiedź do telewizji
mauretańskiej. Czarek mówi po angielsku o drobnym skandalu. Redaktor gdzieś
znika. Przybywa jeden z organizatorów turystyki w tym kraju, gdzieś chodzi i
mówi, ze już niedługo wizy stanieją. Przychodzi jakiś ważny urzędnik z
kierownictwa przejścia (?), który informuje nas, że jutro, a najdalej pojutrze,
zmiana ceny będzie wprowadzona do „systemu”. W necie otrzymujemy odpowiedź, że
lada moment cena będzie obniżona. Więc spokojnie, bez pospiechu, mając zapasy
wody i jedzenia na dni 7, rozpoczynamy oczekiwania na terenie przejścia
granicznego, na wizy wjazdowe. Jest na co czekać. Zaoszczędzimy dzięki temu
ponad 700 złotych od pary. No i jesteśmy ciekawi, czy prezydent tego kraju
uratuje swoją twarz, co nie wszyscy prezydenci tego świata potrafią zrobić.
 |
Restauracja w drodze do Nouazhibou. |
Trochę dokładniej opisałem zaistniałą sytuację, ale to z
racji pokazania, jak należy się przygotowywać do podróży, jak zbierać
informację i jak z nich potem korzystać. Z jakim efektem? Zajmujemy więc
stanowiska postojowe, gdzieś w środku przejścia granicznego i zaczynamy
„okupację”.
Dzień drugi: Przez przejście przejeżdżają 2 terenowe
kampery. Francuskie, im cena nie gra
roli. Pieszo przechodzą z plecakami 4 osoby. Na przejściu pojawia się nasz
mauretański znajomy (z internetu), który wziął kserokopie naszych paszportów i
zawiózł do znajomego dziennikarza, który ma coś napisać w tej sprawie.
Dzień trzeci: przez przejście przejeżdża rajd Monaco-Dakar.
Około 20 terenówek i tyle samo motocyklistów. Głównie z Portugalii i Hiszpanii.
Wszyscy płacą po 120 EUR. Poznajemy trochę osób z obsługi przejścia, i nie
tylko. Z Maroka dociera Jouan z Portugalii ze swoją dziewczyną. Dowozi nam
chleb i doładowanie marokańskiego internetu, który nam ładnie działa na
przejściu. Jouan dołączył się do strajku okupacyjnego. Staje obok nas.
Temperatura przekracza 30 stopni. W mauretańskim necie pojawia się artykuł o
Polakach na granicy.
Dzień czwarty: Poranek chłodny. Przychodzą celnicy na swoją
zmianę. Witają się. Przed południem dostajemy info, że nastąpiła zmiana ceny za
wizę. Od dzisiaj będzie 40 EUR. Kilka osób przychodzi do nas z tymi wiadomościami.
Jacyś dziennikarze również. Potem korekta. Wizy dla europejczyków są po 55 EUR.
Kolejka przed biurem wizowym liczy ok. 20 osób. No i zaczyna się eldorado. To
znaczy wciskanie się poza kolejką, wchodzenie do budynku przez okna, zbieranie
paszportów od wielu osób. Mówiąc krótko nie zły burdel. Prym wiedzie cwaniak
przypominający z wyglądu, ba jestem prawie pewien, że był to we własnej osobie
Eddy Murphy. Ten cwaniak wchodził wszędzie, tu kogoś poklepał, tu zagadał,
poszeptał do ucha operatorowi systemu.
 |
Nouazhibou. Port rybacki. Sprzedaż urobku. |
Tak załamała się kariera hollywoodzkiej
gwiazdy. Stajemy w kolejce około piątej po południu. Przed oblicze dwóch panów
za zakurzonymi, do granicy możliwości komputerami. Siedzą pod flagą Mauretanii,
która jest w okropnym stanie wizualnym. W oknach tektury. Za budynkiem warczy
agregat prądotwórczy. I w takich okolicznościach działa system wydawania wiz
biometrycznych!!! Nadziwić się nie mogę. Kto i po co zakupił to ustrojstwo od
Francuzów? Brak logiki z tym całym skanowaniem wszystkich palców, robieniem
zdjęć, czytników do paszportów – skoro i tak połowa kolejnych operacji odbywa
się poprzez wpisanie ręczne do zeszytów i różnych ksiąg. Jeśli do tego dodamy
jeszcze, że afrykańskie granice strzeżone są tylko na przejściach granicznych –
to mamy już cały obraz tego absurdu. Ale to nie nasza sprawa. Skoro te kraje
godzą się na to, to ich problem i śmieszność. My poddajemy się tylko wszystkim
procedurom prawnym. Szanujemy przepisy miejsc, gdzie się znajdujemy w podróży.
Wizy zostały nam wklejone około 21 wieczorem, więc zostajemy na kolejną noc, bo
więcej spraw już w tym dniu nie załatwimy. Rano pobudka, uzupełnienie wody,
Tak, tak, po tylu dniach, to dobrze
wiemy gdzie są ujęcia wody na granicy. Pierwsze to kran na rogu meczetu, raczej
nie zalecany.
 |
Łodzie rybackie w Nouazhibou. |
Drugie ujęcie to studnia z plastikowym wiaderkiem. Obok agregatu
prądotwórczego N 21.33357 W 16.94663
Teraz czas na odprawienie pojazdu. Zatrzymujemy się obok muru, za którym jest
meczet i przez bramę wchodzimy na podwórko, gdzie po lewej stronie znajdują się
biura celników. Otwierane są około 10.00, choć samo przejście czynne jest już
od godziny 8.00, a ostatnie ciężarówki opuszczają je około północy. Idziemy do
pomieszczenia celników. Oddajemy paszport właściciela kampera i dowód
rejestracyjny pojazdu. W porównaniu z przed czterech lat jest duży postęp. Nie
trzeba własnoręcznie wypełniać deklaracji wjazdowej pojazdu. Teraz robi to
celnik w kilka minut. My tylko podpisujemy i uiszczamy opłatę 10 EUR. Potem
udajemy się na drugą stronę ulicy, do baraku policji granicznej. Tam przed
jednym z pomieszczeń zawsze stoi kilka osób. Oddajemy paszporty policjantowi
obsługującemu komputer. Coś tam skanuje,wpisuje i oddaje paszport koledze,
który coś do książki wpisuje. Potem idziemy do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie
stoi komputer do obsługi wiz biometrycznych, z różnymi czytnikami i skanerami. Tam poddajemy się badaniom, czy
na przestrzeni 100 metrów, które dzielą nas od biura wizowego, nasze parametry
nie uległy zmianie. Czyli jakieś tam zczytanie danych i porównanie naszych
odcisków palców. W moim przypadku były to dwa kciuki. Jak już mamy ostemplowane
paszporty, to podjeżdżamy do łańcucha, gdzie strażnik graniczny sprawdza
paszporty, opuszcza łańcuch i w drogę!!! Ktoś zapyta, a gdzie kontrola celna?
Prawdę mówiąc, to nie wiem. Przez te kilka dni celnicy poznali nas. My
poznaliśmy ich i chyba słusznie doszli do wniosku, że gołodupców, których nie
stać na zapłacenie 120 EUR za wizę, to nie warto kontrolować? Rozpędzamy więc
nasze kampery, by po kilkuset metrach ………………… zahamować na pierwszym punkcie
kontrolnym żandarmerii. Nie rozumiem, co mogło się zmienić przez ten niecały
kilometr? Fiszki daliśmy i pojechaliśmy dalej. Dwa kilometry i stop. Celnicy.
Generalnie, tych punktów zaliczyliśmy z 5, aż dojechaliśmy do miasta Nouadhibou.
 |
Nouazhibou. Cmentarzysko okrętów. |
Trochę to nie po naszej
trasie, ale trzeba uzupełnić zapasy żywności, bo trzeba wykupić polisę
ubezpieczeniową na kampery, bo z sentymentem planuję odwiedzenie i portu
rybackiego, a może i do rezerwatu z fokami ktoś się na kilkukilometrowy marsz
zdecyduje? Ubezpieczenie w Towarzystwie SMAI, na okres 10 dni, kampera z
silnikiem 1,9 litra, to koszt 7613 MRO. To waluta mauretańska, wymawia się
ugija, a przelicznik: 100 MRO = 1.17 PLN Drogo, ale i tak taniej, niż gdybyśmy
w agencji, na granicy kupowali. Jak pobiegłem późnym popołudniem pofocić w
porcie. UWAGA! Zajęcie niebezpieczne. Portów, obiektów publicznych i
funkcjonariuszy w mundurach się nie fotografuje! Czarek z Jouanem pojechali
poszukać miejsca na nocleg. Ale fajne nam się trafiło
 |
Fajny SP za Nouazhibou. w Cansado. |

Obok latarni morskiej, na
cyplu
Cansado. N 20.85460 W 17.02868 Rano nastał czas rozstania.
Żegnamy, Jouana i Tatianę. Dziękujemy sobie wzajemnie za czas spędzony na
proteście w sprawie cen wiz.
Potem jedziemy na krótki spacer po porcie
rybackim. Dla mnie osobiście to miejsce bardzo klimatyczne, choć niekoniecznie
pachnące. Zbieramy tam trochę fajnych muszli. Jeszcze tylko kupujemy warzywa i
owoce na suku i w drogę.
 |
Spotkanie po latach. |
 |
Rodzinny SP |
Zatrzymujemy się dopiero u naszych znajomych, przed
miejscowością Boulenouar, gdzie przed czterema laty byliśmy mile przyjęci na
nocleg. Prowadzą rodzinny kemping. Bardzo prosty. Obecnie praktycznie zasypany
piaskiem. Tak to bywa, jak turystyka zanika w danym kraju. Wypijamy herbatę i
do wieczora pokonujemy 400 kilometrów, przy dosyć silnym wietrze, który zamiata
piaskiem po jezdni.
 |
Tanit. Nasza noclegownia przy Senegalczykach. |
Równo ze zmrokiem stajemy niecałe 100 kilometrów przed
stolicą, w rybackiej osadzie Tanit N
18.86967 W 16.17229 To znane, nie tylko
nam spokojne miejsce, gdzie zatrzymują się kampery na nocleg. Przy brzegu
dziesiątki budek skleconych z blachy, dykty i szmat, gdzie mieszkają rybacy
senegalscy. Pociągało mnie zawsze to miejsce. Ma swój koloryt. Kolejny dzień.
Słońce za chmurami, więc temperatura tylko 31 stopni, o godzinie 22.00 + 29
stopni w mieście.
 |
Ambasada Mali w Nouakchott. |
Dokładnie w Nouakchott.
Stolicy Mauretaii. Dojechaliśmy tu wieczorem i stanęliśmy obok ambasady Mali.
Kolejne wizy. Szkoda tylko, że to stolica kraju, a zasięg sieci Mauritel na
jedną kreseczkę. Internet w tej samej sieci działa lub nie działa. Idziemy
spać. Rano przed godziną 9.00 do ambasady. Już otwarta. Dział wizowy. Pracownik
angielskojęzyczny. Pomaga w wypełnianiu wniosków wizowych. Dwie foto, ksero
paszportów, 50 EUR opłaty (można taniej w ugijach zapłacić) i o godzinie 12
odbieramy wizy wielokrotne, trzymiesięczne. Ciekawe są numery wiz, jest 9
styczeń, a nasze wizy mają numery 007/17 i 008/17. Oj sporo tych turystów udaje
się do Mali, w obecnych czasach! Jest upalnie.
 |
Wielki meczet w stolicy Mauretanii. |
Temperatura znowu oscyluje koło
+30 stopni. Jedziemy do centrum miasta. Na olbrzymi suk. Ale nikt nie ma specjalnie
ochoty na spacery. Wszyscy wracają do kamperów. Ja idę jeszcze Wielki Meczet
Piątkowy zobaczyć. Niestety wstęp do wnętrza zabroniony. Więc jeszcze
poszukiwanie bankomatu, który obsłuży mastercard (z kartami VISA nie ma
problemu) i trochę porównania. Ostatnio byliśmy w Nouakchott przed czterema
laty. Od tamtej pory bankomatów i banków przybyło znacząco. Nie ma już
problemów z dokonywaniem wypłat w miejscowej walucie. Ruch drogowy został
wyraźnie opanowany. Nie widać w centrum zaprzęgów osiołkowych. Nie ma korków na
skrzyżowaniach. Obecnie jakoś wszystko się toczy. No i udało nam się namierzyć
pierwsze sklepy wielkopowierzchniowe, gdzie można płacić kartami. To tyle
wspomnień. Po południu podjechaliśmy do portu rybackiego. Największego w Afryce
Zachodniej.
 |
Port rybacki Nouakchott. |
Sam podreptałem zobaczyć tą reklamowaną atrakcję Nouakchott. Jest
na co popatrzeć. Na plażę przybijają łodzie z załogami do 20 rybaków w każdej.
Na brzegu czekają kobiety. Ryb dużo i duże. Największe miały po 2 metry
długości. Nic więcej o nich nie powiem. Udało się zrobić kilka fajnych fotek,
choć w tym miejscu nie jest łatwo fotografować. Potem wyjeżdżamy z miasta.
Kierunek Mali, drogą N3. Co kilka kilometrów checkpointy (żandarmeria, policja
drogowa, policja lokalna i celnicy) Sporadycznie zaczyna się żebranie o „kadu”.
 |
Wyjazd ze stolicy i pełny koloryt. |
Jeden żandarm mówi coś o córce,
więc gratuluję mu udanego dziecka. On swoje – kadu dziecko. Ja mu na to, ze
nasze dzieci już duże są. Machnął ręką, nie mógł się dogadać, jechać dalej.
Droga przez kilkadziesiąt km jest koszmarna. Niby bez dziur w jezdni, ale taka
pralka, że szybkość utrzymujemy w granicach 30 kilometrów na godzinę. Potem
odcinek dobry, potem cienki – z dziurami na skraju asfaltu. Generalnie nie
nudzimy się. Stajemy prawie o zmroku, obok pojedynczych zabudowań, albo raczej namiotów
mauretańskich. Okazało się to miejsce nieopodal cmentarza. Gorsza była trawa
kram-kram, na której stanęliśmy. To taki miejscowy koloryt. Niepokaźna trawa z
nasionami jak haczyki. Najbiedniejszy był pies.
 |
Szukamy noclegu. Tu nie za bardzo ok. |
W kolejnym dniu robimy 260 km.
To chyba maks, co możemy sobie pozwolić. Pogoda upalna, różne temperamenty
kierowców. Różne techniki jazdy, różne zainteresowania otoczeniem i
fotografowaniem, szwankuje łączność przez CB. Trzeba to jakoś ogarnąć. Jeszcze
4 miesiące jesteśmy skazani na siebie. Docieranie trwa. Stajemy w miejscowości Boutilimit. Ma to być centrum
kulturalne i religijne Mauretanii. Ma być, bo przez blisko 30 minut nie udaje
mi się nic interesującego zobaczyć. Nikt nawet nie wie, gdzie są ruiny fortu
francuskiego. Jedyny plus tej miejscowości, to mobilny punkt tankowania gazu N
17.52963 W 14.70793 Za 3200 ugiji (circa
35 złotych) zatankowali nam naszą marokańską butlę.
 |
Boutilimit. Takie tam. |
Uffff, to mamy 3 pełne i
możemy spokojnie jechać dalej. Potem okazało się, ze prawie w każdej większej
miejscowości jest taki punkt mobilny, gdzie można zatankować propanem dowolne
butle, o ile oczywiście gwint nam się będzie zgadzał. Ale o tym już na
poprzednich naszych blogach pisałem. Wieczorem stajemy w podobnym miejscu jak
poprzednio. Pięćset metrów od głównej drogi. N 17.38658 W 13.47886 Cały dowcip, w wybieraniu miejsca na
nocleg kamperem, w tym rejonie Mauretanii polega na …… właściwym typowaniu,
trochę doświadczenia i szczęści też się przyda. Wybrać trzeba drogę boczną,
byle nie do pobliskiej wioski, bo dzieci i młodzież miejscowa nas zajeździ.
 |
Mauretańskie widoczki. Z kampera. |
Droga musi być przejezdna, ale nie za bardzo, bo ruch będzie na niej spory i
zaraz nas „przyjaciele” zaczną nawiedzać. Jak droga będzie za bardzo
„nieprzejezdna”, to zaraz się na niej zakopiemy, bo nie jesteśmy 4x4. Więc trzeba
czasami kilka prób wykonać, aby gdzieś spokojnie przenocować. Na naszej drodze miejscowość Aleg. Znajdujemy tutaj punkt tankowania
wody N 17.05635 W 13.91228. Za darmo
nalewamy jeszcze ciepłej wody. Jest też mobilny punkt tankowania propanu N
17.06399 W 13.90907. Z tą wodą i gazem
LPG w Mauretanii, przynajmniej na tak zwanej „drodze nadziei”, to jest tak.
 |
Tankowanie LPG. Dużo takowych w Maurze. |
W
większych miejscowościach stoją samochody z białymi cysternami, gdzie miejscowi
tankują swoje butle. Gwint pasuje do naszych butli, a cena jest porównywalna do
polskiej. No skoro paliwo kosztuje tu tyle co w Polsce, to i gaz jest w
podobnej cenie. Obecnie mamy zatankowane po 3 butle LPG, to do końca pobytu w
tej części Afryki powinno nam wystarczyć, a jak braknie, to myślę, ze zasada
pozyskania gazu w pozostałych krajach może być podobna do Mauretanii. Bo
przykładowo, w Maroko obecnie nikt nie chcę zatankować pustej butli. Nawet w
zakładach gazowniczych. W Mauretanii odwrotnie. W temacie wody, w tych
pustynnych regionach, to albo studnia, gdzie pojona jest trzoda. Z tego jeszcze
nie korzystaliśmy, choć takie studnie już spotkaliśmy. Albo wiejskie wodociągi.
 |
Widok w Mauretanii dość częsty. |
Wszędzie, gdzie taki wodociąg jest, co pewien czas z ziemi (to znaczy z piasku)
wystaje zakrzywiona rura z kranem. Najczęściej przed jakimś sklepem. Trzeba
podejść i zapytać o możliwość zatankowania. Czasami tankowanie jest płatne,
czasami free. Ostatnio płaciliśmy za dwa kampery 50 ugiji, czyli ponad 50
groszy. Z tym, że tankujemy wody po 30-40 litrów na kampera. Czasami nawet
codziennie, a nie raz na kilka dni 100 litrów. To taka mądra zasada
podróżnicza, o której już wspominałem kiedyś. Kolejny dzień i jazda nam już
lepiej idzie. Jest łączność, po podmianie anteny u Czarka. Jest czas na krótkie
focenie. Stajemy wczesnym popołudniem, tuż za przełęczą Djouk. N 17.12391 W 12.07291
Ja wyrywam się na 3 godzinki, na pieszą wycieczkę, na okoliczne wzgórza. Z
daleka niepozorne, z bliska robią wrażenie. Spotykam trochę zwierzątek.
 |
Mauretański CPN. |
Udany
wieczór. Kolejny poranek. Wstajemy przed wschodem słońca. Duże wyrzeczenie, ale
warto, bo pierwsze godziny jedziemy w miłym chłodzie. Stajemy dopiero w
miasteczku Kiffa. Zwabienie
informacjami, że tutejsze kobiety produkują już od stuleci szklane korale,
wytopione z piasku pustyni i ręcznie malowane. W upale chodzę po suku, szukając
takiego rękodzieła. Ktoś mnie doprowadza we właściwe miejsce. Jedna z kobiet, z
pod sterty chińskiego kolorowego asortymenty zdobniczego, wyciąga kilka
szklanych koralików związanych nitką. Pytam o cenę? W przeliczeniu ponad 70
złotych! Widzi białasa, to i cenę nie chce opuścić. Trudno. Ja nie tracę, ona
nie zarabia. Jak by ktoś pytał, to w Kiffie są już 3 banki. Bankomaty też.
 |
Punkt tankowania wody. To żółty wąż. |
Nie
wspominam tu celowo o tak zwanych „checkpointach”, czyli punktach kontrolnych
różnych służb. Jak się zachować, opisywałem przy okazji naszej poprzedniej
podróży do Mauretanii. Teraz tylko dodam, że na N3 jest ich o wiele więcej niż
na drodze od granicy do stolicy. Czasami co kilometr. Najrzadziej co 40 km.
Zawsze przed i za większymi miejscowościami. Wszędzie chcą fiszkę, czyli
karteczkę z naszymi danymi. Wyjaśnię jeszcze, dlaczego dorga N3, ze stolicy w
kierunku Mali, nazywana jest Route de
l’Espoir, czyli droga nadziei. Otóż, z Nouakchott do granicy z Mali jest
1000 kilometrów i każdy ma NADZIEJĘ, ze przez ten odcinek nic złego się nie
stanie: nie zabraknie paliwa lub samochód nie ulegnie awarii. Proste?
 |
Nasz nocleg między wielbłądami. |
Po drodze
mijamy jeszcze dobrze wyglądającą stację paliw z mini sklepem N 16.51974 W 10.86391. Piszę o tym, bo nie wszystkie stacje
na tej drodze dobrze wyglądają. Kilka kilometrów dalej dojeżdżamy do
miejscowości (wioski) Foum el Cherat.
W punkcie N 16.51719 W 10.80437 skręcamy
z asfaltu w lewo. My zatrzymaliśmy się za zabudowaniami, między akacjami, w
punkcie N 16.52496 W 10.80436.
Nazwaliśmy to miejsce Piaskowy Las. I
staliśmy 2 noce, choć po pierwszej przyszedł jakiś mężczyzna i zapytał, czy
długo będziemy stali, bo trzeba się zameldować. My nie musieliśmy, a
przyjechaliśmy w to miejsce ze względu na SAHARYJSKIE KROKODYLE.
 |
Środek pustynnego kraju. |
Dopiero w
czasie drugiego pobytu w Mauretanii, udało mi się zobaczyć i sfotografować te
gady. Podaję dokładną lokalizację głazów, na których lubią się wygrzewać. W
pobliskim jeziorze z liliami wodnymi N 16.53690
W 10.79963 W promieniu kilkuset metrów zobaczymy wydrążone w brzegu
jamy, niektóre kilkunastometrowej długości. To krokodyle domy. Gdyby ktoś miał
ochotę na pieszą wycieczkę wokół jeziora, to muszę dodać, że z pozostałych
trzech stron, jezioro ogrodzone przez użytkowników terenu i musimy nadłożyć
sporo drogi, aby je obejść.
Ale najpierw trochę fotek z drogi.
 |
Za wioska Makta al-Hadżar, kierunek wschód |
 |
Za Sankrafa, studnia |
 |
Moudjeria, końcówka Adraru i kamper |
 |
Za przełęczą Djouk, Nasz SP |
 |
Djouk, moja solo wycieczka piesza. |
 |
Guerou, woda free. |
 |
Kifa. Sprzedawca chleba. |
 |
Kifa. Nędzne to miejsce. |
 |
Droga za Kifa, na wschód. |
 |
Odwiedziny dzieci. |
Codzienne odwiedziny dzieci i dorosłych, to już
normalna rzecz na tych terenach. Trzeba to polubić. We wsi, w przydrożnych
sklepikach, kupimy pieczywo – bagietka po 100 MRO. Dwa noclegi za nami.
Krokodylowe miejsce na mapie Mauretanii.
 |
Wioska Foum el Cherat. Portret. |
 |
Guelta Metraucha, jamy krokodyla. |
 |
Guelta Metraucha, czapla. |
 |
Guelta Metraucha. Cztery trafienia za jednym strzałem. |
 |
Guelta Metraucha. Tajemniczy krokodyl saharyjski. |
 |
Ayoun el Atrous, wesołek wesoły. |
Ayoun el Altrous.
To już ostatni etap naszej podróży po Mauretanii. Ktoś napisał, że to
najpiękniejsze mauretańskie miasto. Gruba przesada. Miasto to, jest z całą
pewnością jednym z najbardziej, może obok Kiffy, zaśmieconych miast w tym
kraju. Smród i tony śmieci. Śmieci nie leżą jednak na terenie ogrodzonym, obok
domów. Tam nawet piasek jest pozamiatany. Ale już za ogrodzeniem? Przy ulicy?
Bardzo specyficzne poczucie czystości. I jeszcze jedna rzecz mnie zaskoczyła
.
Hydroekologia. Nie wiecie, co to jest? Rzecz niezmiernie praktyczna,
która pozwala przez lata nie zakopać się we własnych śmieciach. Otóż przez
kilka miesięcy wynosimy śmieci w różnych plastikowych workach, albo luzem i
wrzucamy je do suchego koryta rzeki, gdzie zalegają sobie te odpady metrową
warstwą i spokojnie oczekują pory deszczowej. Jak spadną deszcze i woda ruszy w
kierunku oceanu, to zabierze ze sobą wszystko i zrobi miejsce na kolejne
składowisko odpadów. Jakiż to zaradny naród ci Mauretańczycy!
 |
Ayoun el Atrous, prasowacz boubou. |
Z drugiej strony
można śmiało stwierdzić, że Ayoun, to najpiękniej położone miasto Mauretanii. Z
resztą, proszę spojrzeć na kilka zdjęć. Z miasta i jego najbliższego otoczenia.
Nasze noclegi to: obok policyjnego checkpointu, przy wjeździe do miasta N
16.64412 W 09.63938. Tu policja
nalegała, aby stanąć już o zmierzchu. Drugą noc spędziliśmy na centralnym
placu, przed komisariatem policji. N 16.66199
W 09.61512 Na terenie komisariatu można zatankować trochę wody, a
naprzeciw placu znajduje się ogólnodostępne ujęcie gdzie tankowane są beczki
ciągane potem przez osiołki. Taka woda jest płatna. 100 litrów za 200 MRO,
czyli powiedzmy za 3 PLN.
 |
Ayoun el Atrous, skały Hodh |
 |
Ayoun el Atrous, skały Hodh |
Trzeciego dnia upewniamy się w siedzibie żandarmerii
i policji, że nasze plany są bezpieczne i ruszamy w kierunku Mali. Do granicy
mamy około 150 kilometrów. Nawierzchnia fatalna, choć są i odcinki dobrej
jezdni. Na moment stajemy przy śladowych ruinach
Teranni. Kilkanaście kilometrów za miastem. Słoneczko grzeje, jazda
po dziurach, kamieniach, opona nie pierwszej świeżości i efekt mamy.
 |
Z Ayoun el Atrous do Gogui, stan drogi. |
 |
Pierwszy afrykański strzał. |
Jak na
zdjęciu. Dobrze, że przy naszej roboczej prędkości 70 km/h. Na „dojazdówce”
dojeżdżam do najbliższej miejscowości, gdzie w warsztacie (czytaj: blaszak 2x3)
założono mi, przy pomocy młota i łyżki, zapasową oponę. Opłata 1500 MRO, czyli
kilkanaście złotych. Na kilka, kilkanaście kilometrów przed granicą stoją sobie
najbardziej dziadowskie posterunki mauretańskie. Żandarmy i policjanty bez
kamuflażu domagają się „kadu”. Są jak dzikie zwierzęta. Nie prowadzimy z nimi
żadnej rozmowy. Ja mówię, ze mogą do mnie po angielsku, rosyjsku, albo chińsku.
Straszą, że widzieli kamerę pracującą w kamperze. Inny, że nie zatrzymaliśmy
się na znaku „stop” przed checkpointem. Ja mu na to, ze nie będę stał tu jak
głupi, skoro on śpi w swojej budzie! Rozmowa była oczywiście „na migi”. I tak
oto dojechaliśmy do przejścia granicznego. Najpierw żandarmy kontrolują, potem
celnicy, na końcu policjanty graniczne. Ale te policjanty, gdy podjechaliśmy
pod ostatni szlaban, to powiedzieli, że mają przerwę – od 12.00 do 16.00. Jak
mają, to mają.
 |
Ostatnia studnia w Mauretanii |
O godzinie 16.00 wezwali nas do budki i kazali wypełniać kartkę A4:
imię, nazwisko i wszystkie inne dane paszportowe, do niczego w czasie
opuszczania kraju nieprzydatne! Jak wjeżdżałem do Mauretanii jako emeryt, to
będę wyjeżdżał jako „lotnik kosmonauta” z zawodu? Na takie potraktowanie Czarek
zaczął ryczeć na policjantów, w towarzystwie swojego psa: że mogli wcześniej
rozdać deklarację, że siedzimy na słońcu godzinę, a oni leżą na swoich
materacach itd.itd. Z budy wyszło kilku mundurowych i chyba dowódca, który
załagodził sytuację i pomógł nam wypełniać tą francuskojęzyczną deklarację.
Potem już tylko szlaban w górę i WITAMY W MALI.
Przemieszczamy się do
M A L I
Najpierw strefa niczyja, powiedzmy około kilometra. Od
„konika” kupujemy kartę startową
cdn
Miło było Was znowu "poczytac". Serdeczne pozdrowienia zabarwione odrobina zazdrości przesyłam. Ja nadal szukam swojego miejsca pod podstawą :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie
isiu
Trzymaj się Isiu. Świat jest taki piękny i szkoda go nie przeżyć. Pozdrawiamy
Usuń