niedziela, 31 marca 2019

Azja 2018 - Mongolia



Przez Mongolię. Z zachodu na wschód.
część 1 

Od granicy do Bajankchongor.


            Odpuściłem bloga na wiele tygodni. Zmieniły się priorytety. Jeszcze kilka lat temu, bez bloga człowiek w mediach nie istniał. Teraz musisz istnieć w social mediach. 
Musisz mieć kilkusekundowe "strzałki", szybkie foto, kilkusekundowy film. Nawet facebook zostaje w tyle. Liczy się instagram, pinterest, vlog (videoblog), tumblr i inne.
          Z drugiej strony wiem, że mamy grono czytelników, którzy korzystają z naszych porad, z naszych doświadczeń, a czasami odbywają nawet swoje karawaningowe wędrówki naszym tropem. Więc może warto?
Chyba tak. Na przekór modzie i trendom, na przekór blogosferze, pozostaniemy sobą i potworzymy nasze praktyczne porady podróżników.
Z jedną małą uwagą. Szczegółowe dane dotyczące podróży, pozostawimy sobie jednak do naszej przyszłej książki o karawaningu. 

Mongolia i nasza miesięczna trasa po tym kraju.


Kolor czerwony: przebieg naszej trasy po Mongolii. Niebieski: trasy alternatywne.
Plama: miejsca, które wypada zobaczyć..
Planowanie trasy.
Dla zwykłych kamperów, biorąc pod uwagę miesięczną wizę (prawdopodobnie na miejscu można ją przedłużyć o kolejny miesiąc), logiczna wydaje się tylko trasa, którą jechaliśmy.         Kolor czerwony. Z dwoma wariantami: od Bajkału do UB (Ułan Bator) i na zachód lub ta, którą my jechaliśmy z zachodu do UB i potem nad Bajkał. 
        Dość popularna, ale dla samochodów 4x4 jest trasa północna, ta niebieska. Jednak byliśmy kilka razy uprzedzani, już w Mongolii, że jej pierwszy stukilometrowy odcinek będzie dla nas nieprzejezdny. Czyli musieliśmy odpuścić krainę jezior i tajgę, na rzecz piasków pustyni Gobi.

Trasy alternatywne.
1. Na południowy zachód (niebieska, przerywana) prowadzi do interesujących miejsc na pustyni Gobi. Przejezdna dla zwykłych kamperów, choć nie w całości asfaltowa.
2. Na południowy wschód, w kierunku Chin i Pekinu. Prawdopodobnie w całości asfaltowa, w dobrym stanie.
            Na etapie naszego planowania, mieliśmy ambitne plany, aby zjechać z UB na południe i poznać atrakcje prowincji Umnugobi 
Jednak życie zweryfikowało nasze plany. Zachodnia Mongolia była na tyle ciekawa, a dzienne przebiegi, ze względu na stan dróg, nie przekraczały czasami stu kilometrów. Centralna Mongolia - najciekawsza naszym zdaniem część kraju,  zatrzymała nas na dni kilka i w efekcie 30 dniowa wiza okazała się za krótka, aby zjechać jeszcze ponad 500 kilometrów na Gobi.
          Napisałem powyżej, że wizę można było przedłużyć na miejscu, ale z kolei, w czasie pobytu w Mongolii uzyskaliśmy info, że przed turystami otwarł się Uzbekistan, a e-wizę można uzyskać przez internet. Teraz dodam, że obecnie wiza do Uzbekistanu nie jest dla Polaków w ogóle wymagana.
          O Uzbekistanie jeszcze napiszemy, a tymczasem wjeżdżamy do Mongolii. 
Kraju 5 x większego od Polski, który ma około 12 x mniej ludności, niż nasz kraj. Do tego ponad połowa populacji zamieszkuje w stolicy - w Ułan Bator. Połowa ludności Mongolii to wyznawcy buddyzmu, a pozostali, to na ogół ateiści, z domieszką np. szamanizmu. Warunki naturalne są uciążliwe. Klimat kontynentalny, czyli: 5 miesięcy zimy z temperaturami poniżej 30 stopni, 5 miesięcy lata z temperaturami powyżej 30 stopni. Pozostałe 2 miesiące to po połowie wiosna i jesień. 
          Jest 6 czerwiec, rosyjscy żołnierze otwierają bramę i koniec asfaltu. Droga polna. Wyboje. Do mongolskiego przejścia granicznego 4 kilometry. Szlaban przed punktem odpraw i najpierw dezynfekcja kampera. Koszt 50 rubli, albo 1000 tugrików. Takie pokropienie kół, czymś tam.


Tugrik (MNT), to mongolska waluta. 
1000 MNT = 1,58 PLN






                 
Biura obsługi turystów w Ulaanbaishint.
        Na granicy ruch minimalny. Obsługuje nas kilkunastu funkcjonariuszy. Głównie są to kobiety. Rozmawiają po rosyjsku. Wnętrze kampera sprawdzane jest przez różne osoby, ze 3 razy. Dostajemy fiszkę, która upoważni nas do wyjazdu z granicy. Wypełniamy też karty migracyjne, podobne do tych rosyjskich. Całą odprawa celna i graniczna trwa blisko godzinę. Na przejściu nie ma bankomatu, więc jedziemy dalej.         Szlaban w górę, a po kilkuset metrach STOP. To znaczy jakiś znak stop, jakiś szlaban. W domach jakieś biura, a przed domami naganiacze. Trzeba więc dolary wymienić. Jeden dom wygląda porządniej. Wchodzimy. Stare biurka w pomieszczeniu i pierwsza próba naciągania na kursie dolar - tugrik. 
Dobrze, że wcześnie poznaliśmy kurs bankowy. Za 30 USD dostajemy 63 000 MNT. 
Ubezpieczenie, ale co tam napisane?
          Potem kupujemy ubezpieczenie komunikacyjne kampera. Jeszcze za rosyjskie ruble. Na miesiąc 2050 rubli. Nie wiemy, czy jest obowiązkowe. Nikt o ubezpieczeniu więcej nie wspominał. Pojechaliśmy dalej, byle ujechać jak najwięcej do zmroku. Udało się kilkadziesiąt kilometrów. O asfalcie możemy zapomnieć. Tarka lub pylące bezdroża. Kierunek utrzymujemy, jadąc najbardziej uczęszczanym, czyli wyjeżdżonym szlakiem. 
Uczymy się Mongolii. Pierwszą noc śpimy schowani za jakimś wzgórzem. Wokół  żywej duszy. Wysokość ponad 2000 metrów npm. Jest chyba plus tej wysokości. Nie widzimy much.
        Następnego dnia jedziemy do pierwszego ajmaku. Ajmak, to odpowiednik naszego województwa, tylko w mikroskopijnej wersji. Do miasteczka prowadzi asfalt, a sama Ulgija przypomina, że mieszkają tu Kazachowie. Najpierw zaliczamy salon GSM. Za 28 000 MNT kupujemy miesięczną kartę GMobile z dużą ilością internetu.Kupujemy na migi, bo obsługa rozmawia tylko po mongolsku. Idziemy do pierwszego muzeum. Każdy ajmak ma swoje muzeum regionalne. Jedno lepsze, inne byle jakie. Bilety kosztują 5 000 MNT. 


Młoda modelka.
        Na ulicy zaczepia mnie młoda Mongolka, która mówi po angielsku. Sama prosi o zrobienie jej zdjęcia i pokazania innym jak w Mongolii się żyje. Miłe to. 
        Wyjeżdżamy z miasteczka po sutym obiedzie i zakupach. Kilka przykładowych cen: chleb od 1000 do 1500 MNT. Woda w 5 litrowych butelkach 3000, diesel 2000-2150, LPG 1150/litr, coca cola 1200 za o,3 litra.





Pierwsza noc w Mongolii. Wokół nic.
Od granicy wiedzie po części taka droga,


a po części nawierzchnia jest szutrowa.
Ajmak Ulgija. Takie małe miasteczko.


Takie sobie muzeum ajmaku w Ulgiji.
Mała artystka daje prywatny koncert. Super!













                 
           Noc chcieliśmy spędzić się nad ładnym jeziorem Tolbo (Tolbo nuur). Niestety, pasły się tam stada kóz i owiec, a przez to muchy chciały nas zjeść żywcem. Przy manewrowaniu po piaszczystym podłożu zaliczyłem pierwszą, małą zakopkę. Po kilku minutach wróciliśmy na asfalt, który zaraz za jeziorem skończył się i pojechaliśmy dalej.

        Na moment popatrzmy, jak wygląda jazda w zachodniej Mongolii. Z grubsza można powiedzieć, że: do ajmaku Bajanchongor mamy około 1500 kilometrów. To jest ten zachodni odcinek naszej drogi. Z tego odcinka ponad połowa drogi, jest nieutwardzona. Często pyląca, mocno nierówna. Średnia prędkość, z jaką można jechać na pewnych fragmentach, to 30 kilometrów na godzinę. Był też taki dzień, że spędzając kilka godzin w kamperze, przejechaliśmy około 100 kilometrów! Wiem, że niektórzy mogą szybciej, ale ............ naprawa zawieszenia na tym bezludziu, to poważne wyzwanie. 
Ja dziękuję. Może niech każdy popatrzy sobie na kilka zdjęć z zachodniej Mongolii. W takim terenie, przez wiele setek kilometrów, trzeba jechać. Trzeba też oddać sprawiedliwość, że na wielu odcinkach pracują ekipy drogowców i jak nam zapowiedział jeden z budowniczych, w ciągu 3 lat, od strony Rosji pojedziemy nową drogą. Tymczasem trzeba tak:

Jezioro Tolba ze stadami much.
Niespodzianka. Na takiej nawierzchni koła się ślizgają.

Chwila na foto, video i drona.
Po prostu Gobi. Pustynia Gobi.

Do tego sumu (powiatu) wjeżdżamy na nosa.
Tu wjazd do ajmaku. Asfalt dopiero od stacji paliw.
Na bezdrożu też mogą być sygnalizacje świetlne.
Dobrze, że kurzy, bo drogi nie zgubimy.

Wygląda źle, ale przynajmniej równo.
Mapa swoje, GPS swoje, droga swoje.


                       Na noc zjechaliśmy w step, czy pustynię? Jak by to nie nazwał. Planujemy kierunek na kolejny ajmak. na Hovd (Kobdo). Ranek był super, prawie bez wiatru, więc troszkę polatałem, a potem, jak to w życiu bywa - zaczęło się. Droga koszmarna. Jedziemy z prędkością 30 kilometrów na godzinę. Gdy coś większego nas mija lub wyprzedza - stajemy. Szkoda zatykać filtr powietrza.
Pokonujemy przełęcze pomiędzy 2300, a 2600 metrów npm. Do Hovd wjeżdżamy już o zmroku. Asfalt jest dopiero w centrum ajmaku. Stajemy na jakimś parkingu w śródmieściu. Niedaleko odbywa się impreza taneczna. Po ponad 10 godzinach jazdy marzę tylko o spaniu. Nic mi nie przeszkadza.
        Rano budzi nas nagłośnienie. Okazuje się, że stoimy obok wyższej uczelni. Jest zakończenie roku szkolnego. Jakieś występy. Idziemy popatrzeć. Zaproszeni jesteśmy do auli. Nic nie rozumiemy z przemówień. Natomiast bezbłędnie rozpoznajemy szczęśliwych absolwentów. Prawie same dziewczyny.
Potem spacer po mieście. Do muzeum regionalnego (porażka) i do ruin mandżurskiej twierdzy. Wieczorem stajemy nad brzegiem Czarnego jeziora (Char Us nuur). Dzień, dwa przerwy po pobycie w rosyjskim Ałtaju, a potem mongolskich drogach.

Przed śniadaniem wzleciałem sobie w powietrze.
Zmieniałem ruch na lewostronny, byle by nie być zakurzonym. 


Chwila zastanowienia. Jak pokonać ten zjazd?
Odcinek zrobionego asfaltu, tylko brak wjazdu na niego!









Jaka przyszłość czeka te dziewczyny?
I na zewnątrz i w środku nic nas nie zachwyciło.


Może z wyjątkiem pierwszego, mongolskiego komputera. ODRA.
Byle nie za blisko brzegu stanąć, bo licho nie śpi!




































       Nad jeziorem pełen luz. Mało jest takich okazji w drodze. Zawsze mam pełne ręce roboty, aby wykorzystać jak najlepiej czas i przygotować się do kolejnego dnia.
Więc biorę drona do plecaka. Rower z pełnym akumulatorem i jadę pomyszkować po okolicy. Słońce grzeje. Wybieram jakąś ścieżkę w terenie, z mapy używanego od lat Mavericka. Maverick to taka aplikacja z mapami offline.
        Dzień mija na pedałowaniu w lichym terenie, dronowaniu w powietrzu i fotografowaniu. Szkoda mi tylko, że pustynne antylopy uciekły mi z przed obiektywu.
Było też takie dziwne spotkanie. Gdzieś po drodze zaczepiła mnie młoda dziewczyna z matką i na migi pokazały, aby iść z nimi do ich geru, na herbatę. Coś o zjawisku mongolskiej gościnności wiedziałem, więc trochę zdziwiony, poczłąpałem za nimi.           Dodam przy okazji, że mongolski dom, wyglądający prawie jak jurta, nazywany jest gerem. Mimo zewnętrznego podobieństwa, różnica jest w przeznaczeniu i wykorzystywanych materiałach. Ger służy do zamieszkiwania przez cały rok. Nawet w czasie srogich, mongolskich zim, gdy temperatura spada do minus 30-40 stopni. Tymczasem jurta jest lżejszą konstrukcją i służy za schronienie, w czasie wypasu zwierząt, na ogół w Kazachstanie, Kirgistanie itp.
          Idę więc za dwoma kobietami, przy gerze jestem obszczekany przez psy. To też zjawisko typowo mongolskie, a moim oczom ukazał się ..... totalny bałagan! Wokoło capiło niemiłosiernie, a takiego bałaganu dawno nie widziałem. Kobiety coś do mnie mówią, nie wiem o czym mówią. Przychodzi głowa rodziny, też coś pokazuje. Pomyślałem, że ja tu niczego nie przełknę! Jak przełknę, to zapewne moja osobista flora bakteryjna ulegnie wzbogaceniu o różne egzotyczne mikroby. Aby tego uniknąć, wpadłem na pomysł. W ramach popularyzowania nowinek technologicznych, wśród narodu mongolskiego, pokażę im drona. Wyciągam, rozkładam swojego DJI. Pojawia się jeszcze dwóch chłopców, zapewne synów. Wszyscy stoją i patrzą. Przygotowanie do lotu trwa zawsze kilka ładnych minut. Widownie mam wierną. Gdy uruchamiam silniki i wypuszczam z ręki maszynę, bądź co bądź cięższą od powietrza, ojciec rodziny reaguje natychmiast.

        Wydaje krótkie komendy, a matka z dziećmi momentalnie chowają się za gerem.  Tak na prawdę, to matka schowała się dokładnie, a dzieci spoglądały na latającego ptaka. Pomyślałem, że nie warto stresować miejscowej ludności i skierowałem drona nad jezioro. Jakieś zdjęcia, albo ujęcia wideo zrobić, bo jest tu jakiś rezerwat lub park narodowy? Nie wiem tego dokładnie. Brak informacji dla turystów, jest w tym kraju dominujący. W czasie kilkuminutowego lotu nic ciekawego nie zobaczyłem. Więc wróciłem na większej wysokości. Zadałem dronowi komendę "leć za mną", pożegnałem się z gospodarzami skinieniem głowy, wsiadłem na rower i pojechałem dalej.
          Po czasie zastanowiłem się, czy aby postąpiłem słusznie? Zostawiłem gospodarza w przeświadczeniu, że coś wypuściłem w powietrze, a potem odjechałem. Co się stanie, gdy to coś wróci, po czasie, nad ich dom? No cóż, rozwój cywilizacyjny nie zawsze musi być bezstresowy! Z drugiej strony przed gerem był i panel słoneczny i antena satelitarna, czyli nie powinno być tu takie straszne zacofanie.

Rowerowa wycieczka nad Czarnym Jeziorem.
Mongolska rodzina obserwuje przygotowania do lotu.


Brzeg Char Us nuur, czyli Czarnego Jeziora.
Ruszamy znad jeziora, a tu droga odlotowa!

















        Od rana radość. Zaraz za jeziorem zaczyna się asfalt. Choć za bardzo, to w tym dniu nie pogoniliśmy. Późny wyjazd, gdyż poprzedniego wieczoru długo siedziałem przy zdjęciach i filmach. Trzeba było coś pokazać w socjal mediach, z pierwszych dni pobytu w Mongolii. Nocleg na pustkowiu. Kilka kilometrów od asfaltowej drogi, którą mkną mongolskie samochody. Średnio jeden na kilkadziesiąt minut.
      Kolejny dzień, a tymczasem nadal jest asfalt. Humory dopisują. Szybki start. Na drodze spotykamy inne pojazdy, średnio co 20 kilometrów?
Po godzinie jazdy Teresa zauważyła, że nie mamy jednego okna. Górne, tylne odfrunęło. Krótka wymiana poglądów pozwoliła ustalić, że w nocy było otwarte. Nad ranem ktoś zaciągnął roletę. Rano nie sprawdziłem zamknięcia okien, bo to maleństwo wysoko jest położone i mamy kłopot. Trzeba wracać. Może odleciało i leży gdzieś na poboczu? Jedziemy z powrotem, rozglądamy się wokoło. Po 70 kilometrach jest. Leży niestety na jezdni. Przejechane przez samochód. Pozostało 2/3 z całego okna. Pozbieraliśmy resztki, będzie klejenie, bo nam ewentualny deszcz będzie padał do łóżka!
        Ot, rutyna. Lata spędzone w kamperze. Wieczorem okno posklejałem, brakujące miejsca pozakrywane zostały kuchenną folią. Ostatecznie, następnego dnia, cały otwór okienny zakleiłem diablo mocną taśmą, do reperowania gerów. I tak spokojnie dojechaliśmy do końca wycieczki.
Nawet w takim sumie jest bank i bankomat i handel.
Kolejny nocleg, a wokół ...... to co widać.
















        W tym miejscu dodam jeszcze coś o wyżywieniu.
        W podróży, nie zawsze jest czas albo ochota na gotowanie obiadu w kamperze. Dlatego, na terenie Mongolii, wielokrotnie korzystaliśmy z lokali gastronomicznych. Jak to wyglądało w praktyce?         Wchodzimy, siadamy i prosimy o menu. Z tym problemu nie ma. Otwieramy wykaz potraw (jak na foto) i tu pierwszy szok. Nazwy potraw nie podobne są do niczego. Prosimy kelnera, a on tylko po mongolsku. Mongolski to taki język, który jest niepodobny do innego języka. Czyli nie tędy droga. Trzeba się porozglądać po sali, pospacerować, dokonać wyboru talerza, który stoi przed innym klientem lokalu, wezwać jeszcze raz kelnera, pokazać mu palcem co chcemy i ile porcji.
Proste?
        Często w przydomowych restauracjach jest reklama ze zdjęciami potraw. Wtedy zamawianie nie stanowi problemów.
        Jak jesteśmy przy posiłkach, to wspomnę jeszcze o wizycie, w takim dość dużym sklepiku mongolskim, gdzie na półkach były polskie wytwory z Kowar (foto) i kilka przykładowych cen jeszcze dodam. Męskich cen: wódka mongolska od 8 000 do 32 000 MNT, wódka Belveder 115 000, hiszpańskie wina od 13 000, piwo od 2 000, konserwy rybne 3 do 4 000, polska kukurydza w puszce 3 100, polski groszek 2 000, oliwki 4 100, chleb 2 do 3 000.

Minęło 100 km, jest jakiś sum, wjeżdżamy na obiad
Wnętrze restauracji. Bardzo miły wystrój













Dostajemy takie menu
W innym lokalu takie menu

Czasami dostajemy coś takiego
Nazwy tego też nie pamiętam, choć to było całkiem smaczne.
Polskie półki w sklepie
Średnio co 100 km coś jest
Przygotowanie do kolejnego noclegu. Podjechało
dwóch Mongołów i pytają, czy nie widzieliśmy
ich koni?
       



        Rano trafiamy na asfalt, ale tylko 20 kilometrów. Potem znowu piach. Nie jest dobrze. Szlaki często rozchodzą się o 90 stopni. Po południu dokonuje złego wyboru. Według nawigacji mamy dobry kierunek. Tylko to jedno, cholerne wzgórze trzeba było objechać dookoła, a nie na skuśki. Takim kamperem. Coraz bardziej pod górę, coraz bardziej grząsko się robi. Bach i stoimy. Trzeba się wycofać, a tu w ciągu kilku minut zaczyna się. Jakaś odmiana burzy piaskowej? Widoczność spada do 3-4 metrów. Ziarenka piasku niemiłosiernie biją po odsłoniętych częściach ciała. Kurz wciska się do kampera.
Zastanawiam się, ile w Mongolii może trwać burza piaskowa? Nic na ten temat nie wiem. Wody i jedzenia mamy na kilka dni.
Panikarz!!!
Wiatr ustaje po pół godzinie. Znowu świeci słońce. Wycofujemy się kilkadziesiąt metrów i szukamy innej drogi.
Udaje się. Widok pustyni usłanej wielkimi głazami wynagradza nam chwilę niepewności. Jest pysznie.
Wieczorem rozmawiam z Udimem, naszym mongolskim mentorem, który bywał w Polsce i mówi językiem ludu znad Wisły. Rozmawiamy o taktyce jazdy po Mongolii, gdy nic się nie zgadza. Udim tłumaczy. Kieruj się słońcem. Gdy jedziesz do UB, na wschód, to z rana powinieneś mieć słońce bardziej z przodu, a po południu nieco z tyłu. I nie martw się zabłądzeniem. Bywa, że rodowity Mongoł wyrusza w drogę, a po całym dniu jazdy, wieczorem jest znowu w punkcie wyjścia. Uffff. Jestem spokojniejszy.
Do czasu mamy ten spokój. Wieczór, drzwi kampera otwarte, podjeżdża samochód. Wychodzi z niego kobieta z dwójką dzieci i ładuje się prosto do kampera. Siada naprzeciw i coś po swojemu. Ja siedzę jak trusia za laptopem. O co chodzi. Goły dzieciak na kolanach jej siedzi. Martwię się, co będzie, jak sikać mu się zachce?. Kurcze - mongolska gościnność.
        Kobieta rozgląda się po kamperze i pokazuje Teresie, którą szafkę ma otworzyć. Teresa spełnia życzenie gościa. Gdy po kilku minutach odzyskałem pewność siebie, a ponadto wykluczyłem, że NN kobieta chce z nami jechać do Europy, zadałem jej jedno pytanie w 3, czy 4 językach. Mówisz po rosyjsku? Po angielsku? Po francusku (ja nie mówię, ale było mi to już obojętne), a może chociaż po polsku?
Kobieta patrzy na mnie i coś po mongolsku mi odpowiada. Więc podsumowałem naszą rozmowę, po Polsku, z głębokim uśmiechem na ustach: tośmy sobie już pogadali!!! Kobieta nie zrażona niczym, coś do dziecka mówi, coś do mnie, do Teresy. Obawiam się tylko jednego, że mogła powiedzieć do swojego potomstwa - widzisz, Pan tyle języków zna, a i tak się z nami nie dogada! Wracam do pisania czegoś na laptopie, Teresa stoi w części kuchennej. Po kilku minutach goście wyszli. Wsiedli do samochodu i odjechali.
Ale, po chwili znowu słyszę podjeżdżający samochód. O, nie! Wyskakuje jak wystrzelony z procy. Chwytam telefon, na aparat fotograficzny nie było czasu. Samochód, gruba bryka, zatrzymuje się obok kampera. W środku dwie kobiety i dzieci. NIE!!! Żadnych bezsensownych odwiedzin więcej! Nim ekipa wysiadła, robię im przez szybę kilka zdjęć. Może to ich odwiedzie od odwiedzin? Udało się. Samochód odjechał.
        Po chwili podjechało jeszcze trzech mężczyzn, którzy pokręcili się wokół kampera i odjechali.
Nadsłuchiwanie kolejnych gości trwało do późnego wieczora.

Nowy ajmak i koniec asfaltowej drogi
Od kilku dni mamy takie widoki. Oddalamy się od gór.


Dopiero zrzuca zimowe odzienie, a to czerwiec już.
Jeden z przykładów, w lewo czy w prawo?


Wali piachem. Burza piaskowa?
Wiatr ustał. Kamienie po horyzont.


Sum Delger. Słynący z odwiedzin. Może rewizytę warto?
Słońce zachodzi, a my nadsłuchujemy.
Gość w dom .........
Tu ubiegłem wizytę.



   









         
       

        Kolejny słoneczny dzień. Droga bez zmian. Piasek, garby. Pokonujemy jakieś przełęcze. Miejscami droga kamienista. W jednym z sumów, gdzie robimy małe zakupy, spotykamy parę z Australii, na dwóch motocyklach. Oczywiście BMW. Jadą od Władywostoku, na zachód, do Londynu. Są zmęczeni Mongolią. Wymieniamy uwagi o dalszej drodze. My jedziemy na wschód, oni na zachód. Za sumem trudy drogi wynagradzają nam widoki. Po lewej góry, po prawej pustynia. Przejeżdżamy Bumbugur. Stajemy za mieściną. Przez całą noc mocno wieje. Nie pomaga rozłożenie tylnych podpór. Kamper się rusza.
        Następnego dnia przejeżdżamy niewiele ponad 100 kilometrów. Wieje przez cały dzień. Garby na drodze, to znaczy na wszystkich kilkunastu pasach, które prowadzą na wschód. Do tego wieje i piaskiem zawiewa. Upał. Okna pozamykane. To jeden z tych dni gdy żałujemy, że nie mamy klimatyzacji w kamperze.
Późnym popołudniem osiągamy większe miasteczko. Bajankchongor. Trafiamy na wulkanizatora, który ma kompresor. Za 5000 przedmuchuje silnik i filtr powietrza.
Bokiem miasta przeszła czarna nawałnica. Nie z deszczem. Z piaskiem niesionym wiatrem..
Znajdujemy coś na wzór hurtowni spożywczej. Nic specjalnego.
Stajemy, i to na dwa dni. Przed muzeum. Zwiedzamy je za 2000. Muzeum jest ciekawe, bo ma narysowaną, na podłodze, grubą czerwoną linię. Zostałem uprzedzony, że nie wolno przekraczać tej linii i zbliżać się do eksponatów. Takich jaj jeszcze nie widziałem.
Robię fajny, kilkudziesięciokilometrowy  wypad rowerem. Do starego, buddyjskiego klasztoru w Erdenetsogt.
I jeszcze jedna ciekawostka.
W mieście są dość popularne w Mongolii budki, w których siedzi pracownik miejscowych wodociągów. Za opłatą udostępnia węże do nabrania wody. Za litr płacimy 3-4 tenge. Kupiliśmy też pięciolitrową butlę wody pitnej za 350.

Buutsagaan. Motocykliści z Australii. Dzielni wędrowcy.
Droga podła, za to widoki ok.


Taka nawierzchnia nie jest zła, byle się nie zatrzymywać.
Gdzieś obok Bajankchongor zamiata piaskiem.


Komora silnika po ostatnich dwóch dniach jazdy.
Muzeum ajmaku i czerwona linia, której nie wolno przekraczać.


Doliną rzeki Tuin, dojeżdżam do Erdenetsogt
Jeden z budynków klasztornych w Erdenetsogt









































Koniec części 1.






1 komentarz:

Kamperem przez świat. Irak 2021

             Matko Boska! Krzyknąłem, gdy zobaczyłem swoje zaległości w prowadzeniu PPP (praktycznych porad podróżników) na naszym blogu. Gd...