Po powrocie,
w jesieni 2018 roku, z naszej karawaningowej wycieczki do Mongolii i krajów
Azji Środkowej, chciałem skonfrontować swoje obserwacje i odczucia z innymi
wędrowcami w tamte rejony świata.
Książki o
Mongolii, wydane w języku polskim, policzyć można na palcach jednej ręki.
Oprócz kultowej już pozycji „Mongolia. Wyprawy w tajgę i step”, którą napisał
Bolesław A.Uryn, a z którą zapoznałem się przed wyruszeniem na wschód i kilku
przewodników turystycznych – nic innego nie zdołałem przeczytać.
Teraz, po
upływie kilku miesięcy od powrotu do Polski, gdy sama Mongolia, z upływem czasu
staje się coraz bardziej intrygująca, dzięki Wydawnictwu Bernardinum z malutkiego Pelplina (www.bernardinum.com.pl),
udało mi się przeczytać książkę „Mongolskie
historie wilczym pazurem pisane” autora Paweł Serafin.
Długo się
zastanawiałem, do jakiego gatunku literackiego zakwalifikować ten tytuł? Bez
wątpienia jest to książka. Notabene pięknie wydana, twarda okładka, dobry
papier, ozdobne krawędzie stron, zszyte kartki – to już typowe rzeczy dla
Wydawnictwa Bernardinum. Ale czy to przewodnik? Może książka podróżnicza, a
może monografia o Mongolii? Lepiej nazwijmy ją ….. wspomnienia z urlopu.
Kilkunastu urlopów, w jednym miejscu.
Autor
książki, Paweł Serafin, jak sam siebie charakteryzuje, z zamiłowania jest
podróżnikiem-włóczęgą. Pracował to tu, to tam, ale jedenaście urlopów spędził w
Mongolii. W sumie ponad rok. Właśnie te osobiste przeżycia i doświadczenia urlopowe,
zainspirowały Go do napisania książki. Napisania i ozdobienia swoimi
fotografiami, gdyż trzeba podkreślić, że Paweł Serafin, to również bardzo
klimatyczny fotograf. Szczególnie w fotografii czarno-białej, którą prezentuje,
ze swoich wyjazdów w świat, w internecie (www.czono.com).
Musimy więc
zdać sobie sprawę, że książka o mongolskich historiach wilczym pazurem pisanych,
nie jest wyłącznie o Mongolii. Jest raczej o sposobie zorganizowania sobie
wypoczynku urlopowego. Genialnego wypoczynku, zorganizowanego samodzielnie, no
może niezupełnie samodzielnie, bo jednak z pomocą mongolskich przyjaciół i
znajomych, tysiące kilometrów od domu. W zgodzie z naturą, gdzie jeszcze biura
podróży nie docierają. To jest wielki atut tej książki. Pokazać i przekonać
czytelników, że można inaczej, że można ciekawiej, że można spełniać swoje
marzenia. Wystarczy tylko chcieć.
Musimy
jednak zdać sobie sprawę, że zakres „znajomości Mongolii” przez autora jest, w
pewnym sensie, ograniczony. Choć spędzenie roku w jednym kraju to sporo czasu,
to jednak autor ze swoimi kompanami, spędził go głównie w tajdze północnej
Mongolii. Lasy, rzeki i jeziora, torfowiska – to główne elementy krajobrazu,
które towarzyszyły im, w czasie urlopowych wędrówek. Tymczasem Mongolia to
głównie Wielki Step i pustynia Gobi. Do tego słone jeziora i wysokie góry.
Autor książki odbył, na początku swojego romansu z Mongolią, jedną wycieczkę
samochodową na Gobi, ale w kolejnych latach to była głównie północ tego kraju. Dlatego
śmiem napisać, że spoglądali Oni na Mongolię zza uchylonych drzwi. Dlatego
zapewne nie ustrzegli się kilku istotnych błędów faktograficznych. Przykładowo: napisać, że (cyt.) Ułan Bator jest wyjątkowo mało ciekawym miejscem – jest raczej
mocno nietrafione. Półtora miliona mieszkańców stolicy, to połowa populacji
całego kraju! Jakże odmienna od ludzi zamieszkałych w ajmakach, czy sumach
(somonach), porozrzucanych po całym kraju. No i jak zrozumieć Mongołów, nie
poznając jednocześnie ich historii i kultury? Wszystko to warto, a nawet trzeba
zobaczyć w stołecznych muzeach, klasztorach, czy też pałacach.
Konsekwencją
powyższego są drobniejsze potknięcia, zresztą często powtarzane w publikacjach
o Mongolii. Określenie „jurta” jest błędną nazwą mongolskiego domu. W Mongolii
budowane są gery, które wprawdzie wyglądają jak jurty, ale ich
konstrukcja i materiał, z którego są wykonane, pozwalają mieszkańcom przeżyć
srogie zimy, w tym kontynentalnym klimacie. Jurta, to lekka konstrukcja
użytkowana głównie w Kazachstanie i sezonowo w Kirgistanie.
Teraz powiem
kilka słów o atutach „Mongolskich historii”, bo takowe posiada i dla nich warto
tę książkę przeczytać.
Jak już
wspomniałem powyżej, książkę napisał człowiek, który potrafił sam zorganizować
i pokierować swoim urlopowym wypoczynkiem i spędzeniem wolnego czasu w sposób,
który wielu może mu pozazdrościć.
Paweł
Serafin jest wielkim miłośnikiem i znawcą dwóch tematów: jazdy konnej i
wędkarstwa. Może dlatego, mówiąc ogólnikowo, akcja książki toczy się głównie na
koniu, lub z wędką w rękach. Tylko czasami
autor schodzi z konia, aby spędzić noc, w towarzystwie kompanów, w namiocie rozbitym gdzieś na polanie, pod
rozgwieżdżonym niebem, w blasku ogniska.
Mało tu
dialogów.
W zamian jest dużo dobrych zdjęć i opisów tego, co widać wokół, z
końskiego siodła. Opisy dzikich rzek, wędkowania i walki z rybami, o których w
Polsce możemy tylko pomarzyć, to kolejny plus tej książki.
No i jeszcze
wisienka na torcie. To kilkanaście stron, bardzo praktycznego słownika
polsko-mongolskiego i mongolsko-polskiego.
Kto był w
Mongolii, lub otarł się kiedyś o język mongolski, to dobrze wie, że podobny on
jest tylko do języka …… mongolskiego, a sami Mongołowie są chyba święcie
przekonani, że co najmniej od czasów Czyngis Chana, wszyscy na świecie mówią,
lub powinni mówić ich językiem!
Jeśli więc
ktoś jeszcze się wacha, czy warto zejść z utartych szlaków turystyki masowej,
czy warto pokosztować Mongolii, niekoniecznie pokonując ją na koniu, śmiało
może sięgnąć po te dobrze napisane i starannie wydane Mongolskie historie wilczym pazurem pisane.
Dlatego tytuł jest Mongolskie historie, a nie Historia Mongolii.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam - Paweł Serafin - autor.