Pewnego dnia,
wspólnie z załogą „papamila”, pojechaliśmy serwisować swoje kampery. Dla
niewtajemniczonych – co kilka dni kampera trzeba napełnić czystą wodą, a ścieki
zrzucić w specjalnie wyznaczonych miejscach. Tak, specjalnie wyznaczonych we
Francji, bo w Polsce to …….. ? Wróćmy jednak do właściwego wątku. We Francji co
kilkanaście kilometrów można spotkać specjalny znak, informujący o takiej
strefie serwisowej dla kamperów. Oporządziliśmy swoje kampery w małej
miejscowości Locmine. Potem pokręciliśmy się trochę po tym uroczym miasteczku.
I tu mała
niespodzianka. W centrum spotkaliśmy ruiny kościoła, a właściwie samą fasadę,
do której dobudowano nowoczesny kościół. I wszystko to udało się połączyć w
interesujący obiekt sakralny. Fajne wrażenie.
Na czas
weekendu, nasi uroczy bretońscy gospodarze, zabrali nas da swoją ulubiona plażę
Plouharnel nad Atlantykiem. Oczywiście wieczory spędzaliśmy tak, jak tradycja
karawaningowa nakazuje – przy butelce (…kach) francuskiego wina.
Tymczasem o
poranku obudził nas donośny głos Jacka, który zakomunikował, że „morze odeszło”
i czas ruszyć na zbiory owoców . Fajne to wrażenie, gdy spaceruje się po dnie
czegoś, co jeszcze kilka godzin wcześniej było zalane, do wysokości kilku
metrów, wodą ! Wokół widać było wielu innych poszukiwaczy morskich żyjątek.
Grupa
pozostała kilkaset metrów od brzegu i po odpowiednim szkoleniu, zaczęli szukać
owoców morza. Głupio tak kupować w sklepie rzeczy, którymi obdarowuje nas
natura ! Mogę zapewnić, że kolacja tego dnia była wyśmienita.
Choć
osobiście nie poddałem się pierwotnemu instynktowi zbieractwa. Ruszyłem ze
swoim HS 30 EXR, „na ptaszki”. Jak na razie wydaje mi się, że ten model aparatu
Fuji, jest idealny do wykorzystywania w czasie podróży. Aby spotkać morskie
ptaki, trzeba było jeszcze z kilometr iść w głąb oceanui.
W ostatni
dzień pobytu w Bretanii popedałowałem trochę po okolicy miasteczka Quiberon. To
tutejsze okolicę noszą nazwę „dzikiego wybrzeża”. W większości wygląda ono
rzeczywiście nieprzystępnie. Za to miejsc spacerowych, ścieżek rowerowych, czy
też plenerów fotograficznych, jest tu w nadmiarze.
I nadszedł
czas aby ruszyć dalej. Dziękujemy Murielle i Jackowi, za serdeczne przyjęcie na
bretońskiej ziemi. Za pokazanie kawałka Francji, jakiej nie pokazują żadne
przewodniki. Myślę, że niedługo zobaczymy się gdzieś „na szlaku”, bo dusza w
Was pokrewna – mało gawędzenia o karawaningu, a dużo podróżowania.
Tymczasem
kolejną noc spędziliśmy w portowym mieście La Rochelle. To jeden z
najważniejszych ośrodków żeglarskich we Francji. Wieczorem udało mi się jeszcze
„ustrzelić” wejście do portu.
Rano, w
ramach zaprawy porannej, pobiegłem zobaczyć baseny portowe. Wszystkie pełne
jachtów. Z zazdrością patrzyłem na żeglarzy, którzy jeszcze senni, kręcili się
po swoich jachtach pełnomorskich. Dla niektórych, był to chyba jedyny dom.
Nawet rowery mieli na pokładzie.
Kolejny dzień
kończymy u stóp Pirenejów, w Lourdes. Za namową „papamila”, zboczyliśmy trochę
ze swojej zaplanowanej trasy. Co tam ? Karawaningowe plany można korygować na
bieżąco. W Lourdes przyglądamy się nocnej procesji ze świecami. Słychać dookoła
polską mowę. To najczęściej autokarowi pielgrzymi. O poranku jeszcze spacer po
sanktuarium i kierunek Hiszpania. Papamila popędził już wcześniej na południe.
Ma ograniczony budżet – czasowy.
Ciągnie Cię do morza, ciągnie ...
OdpowiedzUsuń