Przewodniki zachęcają do odwiedzenia miejscowych
kąpielisk termalnych. Jednak my rezygnujemy. Pod względem estetycznym, niezbyt
te baseny nam się widzą.
Poza tym czeka na nas Pan Uriuk.
To stary znajomy, jeszcze z czasów, gdy uprawialiśmy loty na paralotniach. Potem nasze drogi się rozjechały, my ruszliśmy kamperem w świat, a Pan Uriuk pokazuje Maroko polskim pilotom
i wydaje się, że robi to naprawdę dobrze.
Zatrzymaliśmy się dni kilka w jego bazie,
nieopodal Tiznitu.
To dobre miejsce do uprawiania paralotniarstwa.
Kilka kilometrów dwustumetrowego klifu pozwala odbywać nawet kilkugodzinne
loty. Jednak nasza paralotnia pozostała w Krakowie, więc czym nas zaskocz Pan
Uriuk?
Zapakował nas do swojego mini i ruszyliśmy w
miejsca, o których przewodnikowi turyści mogą tylko pomarzyć. Najpierw
pojechaliśmy do Parku Narodowego Sous-Massa. Wspominałem już, że parki narodowe
w Maroku kierują się innymi prawami niż parki europejskie. Można tu prawie
wszystko. Sam park został ustanowiony głównie do ochrony ibisa grzywiastego.
Żyje tu połowę światowej populacji tego zagrożonego gatunku. My jednak nie do
ibisa.
Najpierw odwiedziliśmy hotel dla koneserów. Mieści
się w morskim klifie, a pokoje gościnne zostały wykute w skale.
Dalej ruszamy pieszo, nieoznakowaną ścieżką,
wzdłuż morskiego brzegu. Z początku jest lajtowo.
Potem trzeba pokonać jakieś progi, nie większe
jak 10 metrów każdy. Na szczęście są rozwieszone liny. Każda z lin ma już okres
świetności za sobą, ale wiadomo ….. inschallah.
Po kilkuset metrach obserwujemy kilkunastometrowe
rozbryzgi fal. Zabawa porównywalna z rosyjską ruletką. Tu jednak zasada jest
nieco inna. Nie można odwracać się tyłem do oceanu. Wiele było przypadków
poważnych okaleczeń, nawet wśród polskich turystów. Wystarczy moment nieuwagi,
większa fala przewraca ryzykanta, a skały tutaj są ostre jak nóż. Ostatni
przypadek, to prawie odcięta noga.
Nieco dalej znajdujemy wejście do podziemnych
korytarzy, może nie szokującej długości, ale przez te kilkadziesiąt metrów
można poczuć się speologiem.
Pod koniec trzykilometrowej wycieczki, sprawdzian
z poczucia równowagi. Trzeba trawersować półki skalne, gdzie kilka metrów
poniżej przewalają się fale.
Na koniec zasłużony odpoczynek w zacisznej
zatoczce.
Kilkudniowy relaks szybko mija. Opuszczamy Pana
Uriuka (dzięki za pokazanie innego Maroka) i ruszamy dalej. W kierunku miasta Sidi Ifni.
Pamiętając, że to nasze ostatnie dni z Oceanem
Atlantyckim, odnajduje na plaży swój kolejny wrak. Tym razem to chyba bardzo
wiekowy, bo ledwo go widać z piasku.
W centrum zachowało się kilka budynków w stylu
kolonialnym. Nas jednak zaciekawiła autentyczna akcja protestacyjna, która
miała tu miejsce. Był namiot z kilkoma młodymi Marokańczykami, były
transparenty z hasłami. Tylko nie wiemy przeciw czemu protestowano? Może „precz
z piaskiem na Saharze”?
Tak na serio, to spodobało nam się, że w tym
Maroku nie ma znowu tak wielkiego "zamordyzmu"
Za to, na trzech miejscowych kempingach wielki
nalot Francuzów. Ze dwie setki kamperów w jednym, małym miasteczku. Toż to nowa
era kolonialna nastała. Maroko – do boju !!! J
Kilka kilometrów za Sidi Ifni jest mała plaża Legzira. Trudno tu dojechać, trudno
trafić.
Znajduje się tu, jeden z bardziej znanych
wizerunków turystycznego Maroka. Olbrzymi łuk skalny, znany z wielu folderów i
widokówek. Będąc w pobliżu, warto wybrać się tu na spacer. Miejsce najlepiej
odwiedzić w czasie odpływu.
Teraz jeszcze pożegnanie z Oceanem Atlantyckim.
Towarzyszył nam od początku naszej podróży: Bretania, wybrzeże Basków, północna
Hiszpania, cała Portugalia, potem Maroko
i Mauretania. Będzie nam brakowało
jego pomruków.
Czeka na nas teraz górska, a potem wschodnia
część Maroka – czyli ruszamy do krainy Berberów.
Cudowna podróż! Bardzo inspirująca. Przekonałam się naocznie, że to podróż kamperem i że to możliwe.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam - Zofia