Jednak nie zamieszkaliśmy na kempingu, który jak się okazało
prowadzi tu jakiś Francuz. Już wcześniej słyszeliśmy i widzieliśmy, jak
organizatorzy turystyki, już nawet na terenie Maroka, straszą swoich ziomków możliwością: porwania,
grabieży, kradzieży itp.
Potem wygląda to jak na foto. Kampery zamknięte za
murem, pod ochroną, wyjścia w grupach, pod opieką. Wszystko to za sowitą
opłatą. I pomyśleć, że kiedyś ludzie uciekali z getta, a teraz za swoje
pieniądze dają się zamknąć. Komedia.
My wybraliśmy sobie miejsce postojowe obok dobrze
wyglądających zabudowań mieszkalnych. Pytamy oczywiście, czy możemy stanąć na
dni kilka. Na szczęście dorosły wnuk właścicielki terenu rozmawiał trochę po
angielsku, co we francuskojęzycznej Mauretanii jest rzeczą niezmiernie rzadką.
Potem oglądamy fragment jednej ze ścian jaskini, która rozpadła się przed kilkudziesięcioma laty. Są na niej rysunki z przed kilku tysięcy lat. Głównie zwierząt i dziwnych figur.
Na koniec dnia, oglądam z pewnej odległości grób
imama El-Hadrami, przywódcy duchowego i mędrca, celu pielgrzymek wielu
muzułmanów. To dzięki niemu Azougui nazywane jest „świętym miastem”.
Ale najwięcej frajdy sprawiało nam wspólne
spędzanie wieczorów, z naszymi miłymi sąsiadami. Codzienne picie herbaty, którą
po mistrzowsku przygotowywał cioteczny brat Aliuna. Długie wieczorne godziny,
spędza na tradycyjnej grze nomadów mauretańskich, czyli siki. Tutaj mistrzynią była babcia. Do gry potrzebne jest kilka
patyków, kilka kamieni i mała górka ………….. no oczywiście piasku.
Babcia
przygotowywała też najlepszy zrik,
czyli słodki napój mleczny. Bardzo miłe było też wzajemne i niezobowiązujące
obdarowywanie się drobnymi upominkami, rozmowy o niewolnictwie we współczesnej
Mauretanii, obserwowanie codziennego życia wielopokoleniowej rodziny Maurów
oraz zasad jakimi kierują się w życiu.
Często Alioune był swego rodzaju buforem,
gdy na przykład chciałem jednej z kobiet pogratulować zwycięstwa w grze i
instynktownie wyciągnąłem rękę. W ferworze walki w siki zapomniałem, że muzułmanka nie może dotknąć obcego mężczyzny. Zgodnie
z tymi zasadami musi mieć również zasłonięte włosy i częściowo twarz, jako
części ciała najbardziej erotyczne. Natomiast zasady islamu wcale nie
przeszkadzają jej siedzieć obok obcego mężczyzny, z obnażonymi obiema
piersiami, które są w każdej chwili gotowe do karmienia, raczkującego gdzieś po
namiocie niemowlaka.
Proszę wybaczyć, ale z szacunku do rodziny, z
którą spędziliśmy kilka miłych i pouczających dni – nie będzie w tym miejscu rodzinnych
zdjęć.
Miasto założone w XIII wieku, jest numerem 7 w
klasyfikacji najważniejszych miast islamu. Obecnie stopniowo zasypywane przez
piaski Sahary, porównać można jedynie do Timbuktu, gdzie obecnie prowadzone są
chyba……. jakieś działania wojenne?
Część domów w mieście jest już opuszczonych. Brak
turystów, których odstrasza bliskość granicy Mali. Na ulicach tylko piasek.
Dookoła miasta tylko piasek. Coraz bardziej dokucza nam wszędobylski pył, gnany
wiejącym non stop ze wschodu wiatrem.
Najpierw namierzają nas kobiety sprzedające
pamiątki, wchodzimy do jakiegoś namiotu-sklepu. Nie mamy ochoty na zakupy
rzeczy robionych pod turystów. W swoim poczuciu humoru zwracam jednej z kobiet
uwagę, że mały tam-tam, który chce mi sprzedać, jest wyprodukowany w Chinach.
Kobieta szczerze ripostuje, że tylko szkielet bębenka jest chiński. Reszta
wykonana jest na miejscu. Rozbrajająca szczerość!
Jednak największą atrakcją Chinguetti są jej
biblioteki. Obecnie są to mini muzea, które należą do rodzin, których
przodkowie zajmowali się nauką. Kupowali, studiowali, czy też sami pisali
księgi. Takich miejsc jest w mieście kilka.
Zbiory liczą nawet po kilkadziesiąt ksiąg,
pochodzących nawet z XV wieku. Gdy właściciel jednej z bibliotek dowiedział
się, że przyjechaliśmy z Polski – zaskoczył nas. Pokazał stara księgę,
oprawioną w skórę antylopy, otworzył na stronie traktującej o astronomii i
wskazując na rysunek układu słonecznego stwierdził, że to nie Kopernik, czy
Galileusz byli twórcami teorii helicentrycznej, ale długo przed nimi pisali o
tym uczeni arabscy. Nie mogłem ripostować, bo moja wiedza w tym zakresie jest
za mała. Mógł bym co najwyżej, za sprawą pewnego filmu zapytać, czy Kopernik
też była kobietą? J
Jeszcze jedna ciekawostka, właściciele bibliotek
z dużym pietyzmem traktują drewniane drzwi prowadzące do ich wnętrz. Było to
niezrozumiałe. Dopiero później dowiedziałem się, że takie drewniane drzwi były
oznaką dużego bogactwa. Te trochę drewna trzeba było bowiem, na grzbiecie
wielbłąda, przywieźć z nad odległej o 1000 kilometrów rzeki Senegal.
Niesamowite.
Pod koniec dnia idziemy do znajomego, znajomego
na tradycyjną herbatkę. Znajomy nie jest jeszcze tak biegły w jej przygotowaniu.
Mistrzowie nalewają ją z wysokości około metra. Tu widzimy zaledwie połowę z
tego.
Tak w dwóch słowach o mauretańskiej herbacie.
Jest to herbata chińska. Zagotowywana na małym ogniu, o mocy i kolorze kawy,
słodka, wielokrotnie przelewana do małych szklaneczek i czajnika, aby cukier
się rozpuścił, a na wierzchu była gęsta piana.
Należy ją pić małymi łykami. Trzy razy proces
parzenia jest powtarzany, z tym że za drugim i trzecim razem otrzymamy zapewne
szklanki swoich sąsiadów.
Po herbacie podano do sto ….. przepraszam, na
matę podłogową, misę z mawo.
Tu małe wyjaśnienie. W Mauretanii nie uznaje się
łyżek, czy też sztućców lub talerzy. Jedyne łyżki, to drewniane łyżki do
gotowania potraw.
Tak więc zasiedliśmy wokół dużej miski. Prawą
ręką nabieramy ryżu, do tego trochę mięsa koziego czy też wielbłądziego, które
leży na wierzchu i ugniatamy z tego kulkę. Kulkę wkładamy do buzi. Proste ?
Dla Maurów proste i naturalne. Dla nas początki
spożywania mawo, która często robiona
jest też z kuskusa, nie były takie naturalne. Pewna część potrawy pozostawał
nam na ręce, między palcami, na brodzie, czy też na macie podłogowej.
Wieczorem wracamy rozklekotanym, 30 letnim
mercedesem, w dobrym stanie do Azougui. Powrót polega na „zjechaniu o jeden
stopień niżej”. Znaczy to, że najpierw gnamy (100 km/godz) przez kilkadziesiąt
kilometrów, po płaskiej jak stół i pofalowanej jak tarka, gruntowej drodze (pista). Potem ostro w dół i dalej płasko
do domu.
Dowcip polega na budowie geologicznej Sahary,
która w dużym uproszczeniu wygląda tak: 100 kilometrów płasko, potem 200-500
metrów próg, gdzie droga wije się zakosami, znowu kilkaset kilometrów płasko,
znowu uskok w dół lub kolejny w górę itd., aż do Morza Śródziemnego – czyli ze
2 – 3 tysiące kilometrów.
Na koniec jeszcze jedna
ciekawostka. Tym razem muzyczna. Coś tam posłuchałem i coś tam pokazano mi z
tradycyjnej muzyki Maurów. Prawie same rytmy, bez linii melodycznej. Jakież
było nasze zdziwienie, gdy pewnego razu, w obecności rodowitego nomada,
włączyłem naszą ulubioną płytę polskiego bluesmena Kajetana Drozda, arabski
znajomy zaczął bardzo żywiołowo reagować. Wykonywał taneczne ruchy całym
ciałem. Czyżby to był jego pierwszy blues w życiu? Albo muzyka Kajetana
przekracza granice kontynentów?
Czas nieubłaganie biegnie do przodu. Potrzebna
szybka decyzja – co dalej? Za 10 dni kończy się wiza. Jest też kilka problemów.
Miały być bankomaty – zadziałał tylko jeden, na
początku naszego pobytu, w Nouadhibou.
Nie miało być problemu z zakupami żywności.
Tymczasem trzeba mieć mocną psychę by kupować coś, poza pieczywem czy owocami,
na miejscowych targach.
No i wieje od dni kilku, a to oznacza problemy z
oddychaniem, kaszel i ciągłe podejmowanie decyzji – czy wyciągać w ten pył
sprzęt foto lub wideo?
Ostatecznie decydujemy, że nie ma sensu jechać
jeszcze kilkaset kilometrów w stronę Senegalu, bo korzyści z tego będą wątpliwe,
a wyrzeczenia spore.
Więc wracamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz