a)
Nie możesz zgubić drogi, gdyż masz teoretyczną szansę
wylecieć na minie, która została w ziemi, po wojnie o Saharę Zachodnią, o czym lojalnie informują tablice,
b)
Masz szansę się zakopać w piasku,
c)
Szybsza jazda niż 4 km/h grozi uszkodzeniem zawieszenia
lub demontażem mebli kampera.
Od pewnego momentu musisz się wykazać pewną dozą
inteligencji i „namierzyć” na horyzoncie budynki graniczne Mauretanii. Próba
jazdy za innym samochodem osobowym, to tylko półśrodek.
Gdy już dojedziesz do mauretańskiego szlabanu i
pierwszy funkcyjny kiwnięciem ręki pozwoli Ci wjechać dalej, to znaczy na
betonową płaszczyznę , zapewne poczujesz ulgę.
Pierwszy etap przygody za Tobą.Po stronie mauretańskiej:
- facet w moro i owiniętą turbanem twarzą
sprawdza paszporty i pyta mnie czy mam kadu.
Ponieważ mówi po arabsku i francusku, z mety odpowiadam, że możemy rozmawiać po
angielsku lub rosyjsku, a słowa kadu
nie słyszałem w życiu! Macha ręką i zaprowadza mnie z paszportami do jakiegoś
biura,
- w biurze mundurowi i ich komputery, starają się
wpisać nas do jakiejś ewidencji, pytają (francuski) gdzie jedziemy, rysują
palcem na mapie trasę. Pytają też o kadu.
Moja zdziwiona mina znowu kończy dyskusję.
- gdy wracam z paszportami, Teresa bawi się z
psem, którego na smyczy trzyma jakiś mundurowy. Mundurowy wchodzi z psem do
kampera. Dowiaduje się, że to pies na narkotyki, Teresa głaszcze psa w
kamperze. Pies ma w nosie szukanie narkotyków. Mundurowy zdegustowany, szybko
wychodzi z kampera.
- wyjeżdżamy za pierwszy szlaban i wpadamy w
objęcia jakiegoś „frojnda”. Generalnie gonimy takich pomocników, ale tym razem
coś mi mówi, że może się przydać. Tak też jest. Pomocnik prowadzi mnie do jakiegoś
budynku, pobiera dwa egzemplarze jakiegoś formularza, z kalką do
maszynopisania. To deklaracja wwozowa samochodu. Rubryki podobne jak przy
wjeździe do Maroka. Ale jest kilka sztuczek, jak na przykład sześć ostatnich
cyfr numeru VIN.
- z wypełnioną ankietą wchodzę do celników,
którzy najpierw pytają mnie o ……. kadu.
Ze mną na ten temat nie pogadają, więc coś mi tam
wypisują i idę dalej
- w kolejnym budynku przewodnik wprowadza mnie
poza kolejką do jakiegoś pomieszczenia, gdzie otrzymujemy zgodę na wjazd do
Mauretanii,
- przewodnik stara się ubezpieczyć naszego
kampera, odmawiam stanowczo.
- przewodnik chcę 10 EUR za swoją pracę,
otrzymuje 5 EUR i jest zadowolony.
- jeszcze jakaś jedna, czy dwie kontrole i
wyjeżdżamy za ostatni łańcuch.
Teraz
Teresa zauważa, że na jednym celnym dokumencie jest napisane, że samochód może
przebywać na terenie Mauretanii ….. 7 dni!
Kamper na pobocze, a ja biegiem na pas graniczny. Nikt nic mi nie mówi,
wyglądam chyba dość wq …, zdenerwowany.
Najpierw odszukuję przewodnika i pytam go, co to ma znaczyć. Mówi, że
nie ma problemów, że mogę w generalnym urzędzie celnym w stolicy przedłużyć
okres pobytu. Pukam się wymownie w czoło. Idę do baraku celników. Wchodzę bez
kolejki do pomieszczenia i uniesionym głosem pytam po angielsku, dlaczego wizę
mam na 30 dni, a zgodę na samochód na 7? Celnik mówi, nie ma problemu, zaraz
zrobię korektę i bez słowa poprawił daty na dokumencie.
Tak to dano mi do zrozumienia, do czego w
Mauretanii, a raczej w całej czarnej Afryce, służy kadu.
Jeśli ktoś jeszcze nie wie co to jest kadu, to
wyjaśniam – jest to po prostu prezent.
Potem ruszamy do najbliższego, jednocześnie drugiego pod względem
wielkości miasta Mauretanii, do Nouadhibou.
Od kilku dni wieje mocny, północny wiatr. Zapylenie powietrza jest spore. Ale
do otaczających nas widoków już przywykliśmy. W końcu od ładnych paru dni
jedziemy ciągle przez Saharę. Różna jest ta Sahara, ale to jednak ciągle ta
sama pustynia.
Dopiero
przedmieścia miasta nas zadziwiają. Ups, tu ocena niestety o dwa stopnie niżej,
niż w Maroko. I wizualnie i zapachowo. Wiosek? Na pewno jesteśmy już w Afryce
!!!
Pomimo,
że Nouadhibou jest stolicą przemysłową, portową, petrochemiczną, wojskową itd. itd.
Mauretanii, to wcale nie przeszkadza, że niektóre hałdy plastikowych śmieci
dochodzą tu do pół metra wysokości, że na ulicach widać resztki ryb, że zapach
portu rybackiego przez pierwszą dobę pobytu, przyprawia o zawrót głowy.
Co dostajemy w zamian?
Uśmiechniętych, miłych, bezinteresownych ludzi.
Marokańczycy niestety o klasę niżej.
Wielki port rybacki, z setkami łodzi, które łowią
na najbogatszym łowisku świata.
Jest tu (niestety) największe wrakowisko okrętów
na świecie.
Jest fragment parku narodowego, z największą na
świecie ostoją ptactwa migrującego.
No i w końcu, to tutaj jeździ najdłuższy na
świecie pociąg.
Wystarczy tych najów ? Przyznacie, że tak. Są to
z pewnością argumenty, aby na kilka dni się w tym mieście zatrzymać.
Cumujemy na kempingu
„Abba”. Sami. Dowiadujemy się, że kamper z Holandii pojechał przed
tygodniem do Senegalu. Innych turystów odstraszyło zapewne rozpoczęte kilka dni
temu, natarcie wojsk francuskich, w sąsiednim Mali.
W pierwszy dzień spacer po wieczornym mieście.
Restauracja ze sporą ofertą ryb. Pychotka.
Kolejny dzień to spacer po porcie.
Ale folklor! Setki łodzi. Masa rybaków. Jedni wypływają, inni cumują, wyładunek
skrzyń z rybami. Prawie sami czarni wokół. Ryby leżą na piasku, w stertach
metrowej (!) wysokości.
Wokół w zatoce, jak okiem sięgnąć, wraki statków,
kutrów, łodzi. W sumie jest ich 300 !!!
Jest tylko jeden duży minus, wszystkich
powyższych plusów. Z opowiadań innych, jak i własnych obserwacji wiem, że
mauretańskie służby mundurowe (i ochraniarze) – patologicznie nie lubią
fotografowania. I to nie tylko siebie, ale i np. wraków na morzu, czy też łodzi
rybackich w porcie. Za coś takiego traci się po prostu kartę pamięci. Dlatego
uważam za duży atut mojego Fuji HS30EXR – odchylany ekran i cichy tryb
fotografowania. Do tak zwanych „zdjęć z przyczajki” to idealny aparat.
Potem wskoczyłem na rower i pojechałem na
oddalony o kilkanaście kilometrów, rezerwat Biały
Przylądek. Zapowiedzianych fok ciepłolubnych, które miały się wylegiwać na
plaży, niestety nie było. Za to marokański statek obstukałem dokładnie (stoi na
plaży).
Włóczę się trochę po mieście z aparatem. Zaczynam
coraz bardziej sceptycznie podchodzić do internetowych sprawozdań, różnych
rodzimych podróżników. W tym przypadku, do informacji, że ludzie (bez mundurów)
w Afryce nie chcą być fotografowani, a dzieci domagają się za zdjęcie
honorarium. Oto przykłady.
To znane z widzenia bagietki, a chleb po mauretańsku to: mbourou
Po trzech dniach ruszamy dalej.
Jadąc główną
ulicą wyjazdową z miasta musimy uważać szczególnie na kozy. One pojęcia nie
mają o zasadach ruchu drogowego. Podobnie jak poganiacze osłów.
Zaraz za rogatkami, przez kilka minut jedziemy w chmurze czegoś latającego. Szarańcza to była? Ktoś podpowie?
Po 200 km zatrzymujemy się koło namiotu nomadów
(pustynni pasterze), gdzie wywieszona była tablica „Camping”. Najpierw
negocjacja ceny za postój. Jest 50% zniżki.
Tu mała uwaga. W krajach Afryki
północnej, jeśli nie negocjujesz ceny i płacisz ile żąda sprzedający, to w jego
oczach nie jesteś godny szacunku. Jesteś przysłowiowym ………. Francuzem.
O
poranku zostaliśmy zaproszeni do oglądnięcia wnętrza chai’ma, czyli ich
domu-namiotu. Pierwsze nasze spotkanie z inną kulturą. Mogę zdjęcia? Proszę
bardzo.
No i zaczyna się jazda N4, czyli jedyną drogą w Mauretanii, która prowadzi na
południe. Krajobraz zmienia się, choć to ciągle Sahara.
Przybyło też ich białych kości na poboczu, leżą co kilka-kilkanaście kilometrów. Trzeba pamiętać, że muzułmanin nie spożyje mięsa tak ubitego zwierzęcia.
No i posterunki, no i fiszki.
Posterunki, a dokładniej punkty kontrolne w Mauretanii,
dzielimy na:
Żandarmerii, policji, specjalnych oddziałów
policji, służby celnej.
Przed wjazdem i wyjazdem z każdego miasta są wszystkie
w komplecie.
Pomiędzy miastami średnio co 20-50 km. Na każdym punkcie dajemy
tzw. fiszkę, czyli wydrukowane swoje pełne dane personalne. Jeśli nie, to
funkcjonariusz prosi o paszport i zaczyna przepisywać nasze dane. Ponieważ nie
zna łacińskiego alfabetu, trwa to kilkanaście minut.
Zdjęcie przykładowego punktu wykonałem z narażeniem się na ........ sam nie wiem co? Proszę to docenić!
Tymczasem pustynia zmieniła się z kamienistej-marokańskiej,
na piaszczystą i to o złotym kolorze. Pysznie to wygląda. Strzelamy trochę
fotek.
Kamperów prawie już nie spotykamy. Wyjątkiem
(miłym) był pewien Anglik, który zatrzymał się, gdy zobaczył, że stoimy na
poboczu. Zapytał czy wszystko ok, podziękowałem. Pojechał dalej.
W drugim, czy też trzecim dniu jazdy na południe,
zboczyliśmy z asfaltu, w kierunku widocznego morza. Była tam wioska (?)
rybacka. Za małe pieniądze kupiliśmy jakieś dziwne ryby. Były pyszne. Trzeba
pamiętać, że ciągle poruszamy się wzdłuż najbogatszego łowiska na Atlantyku!
W kierunku stolicy kraju.
W kierunku stolicy kraju.
na jednym wdechu. more pls! :)
OdpowiedzUsuńps czy rozwazylibyscie wylaczenie obrazkow kontrolnych przy dodawaniu komentarzy?
Jesteśmy też za, a wiesz może jak to zrobić? Please!
Usuń