Na pierwszą noc zatrzymujemy się koło przygranicznego motelu. Ale radość. Jest WiFi, jakiś sklep, nawet pizze można było zjeść.
Po
dwóch dniach jesteśmy już w mieście Dakhla.
Spotykamy znajomych z Niemiec. Zatrzymujemy się w miejscu, gdzie stoi już 100
kamperów. To te małe punkciki przed wzgórzem. Dziewięćdziesiąt z Francji, kilka niemieckich, jacyś Włosi.
Niektórzy
koczują tu całą zimę. Dla nas to porażka. Kilka miesięcy w jednym
miejscu? Prawie codziennie wieje z północnego-wschodu, tak na oko 40-60
km/godzinę. Jak wieje, to i piaskiem sypie nieźle. Do miasta jeszcze ponad 20
kilometrów. Spacer po pustyni? Nie, my odpadamy. Tu trzeba lubić „nicnierobić”
przez kilka miesięcy.
My
zaczynamy od wielkich zakupów. Doładowujemy telefon i internet. Idziemy na
obiad do arabskiego lokalu. Mówiąc krótko – jedną noga jesteśmy na starym
kontynencie.
Dakhla,
to jedno z piękniej położonych nadmorskich miast w Maroku. Na końcu
trzydziestokilometrowego, wąskiego cypla. Miasto-garnizon, gdzie prawie każdy
mężczyzna to: żołnierz, policjant lub ochraniarz. No cóż, roszczenie prawa do
Sahary Zachodniej wymaga ofiar. To miasto, gdzie zarabia się dwa razy więcej,
niż pracując na takim samym stanowisku w Maroku. Gdzie wszystko powinno być
tańsze, niż w Maroku, gdyż nie ma tutaj podatków od towarów i usług.
Ceny niestety są porównywalne lub wyższe od tych na
północy. Wszystko tutaj trzeba dowozić samochodami z odległości nawet 2000
kilometrów.
Jedyny ciekawy element Dakhli, to meczet.
Samo miasto sprawia miłe wrażenie. Stosunkowo czysto, przynajmniej
centrum. Nawet biedne domy schowano za nowymi murami. Dużo małych hoteli. Szkół
i ośrodków kitesurfingu. Na przedmieściach wygląda to już o wiele gorzej. Czyli
normalnie.
Po tygodniu odpoczynku, przegrupowaniu sił i
środków (czyli np.pranie, odgruzowanie kampera po Maurze itp.), ruszamy dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz